16.XII.2003



Moje spektakle są moim portretem



Rozmowa z reżyserem Achimem Freyerem przed premierą "Potępienia Fausta" w warszawskiej Operze Narodowej


Przecież właśnie w teatrze niemieckim obowiązuje zasada, iż znane dzieło trzeba zrealizować inaczej niż poprzednicy, a wszyscy nieustannie poszukują nowych kluczy inscenizacyjnych.
Twierdzi pan, że najchętniej zająłby się teatrem niezależnym, dlaczego więc pochłonęła pana tak komercyjna w swej istocie opera?


ACHIM FREYER: To ja pochłaniam operę, a nie odwrotnie. I staram się przez nią powiedzieć to wszystko, co odkrywam poprzez teatr i moje malarstwo.

Teatr nie służy więc przedstawianiu świata, lecz artysty?

Człowiek jest światem, a moje spektakle ukazują pewien portret Achima Freyera. Tak jest zresztą w przypadku wszystkich twórców, tylko większość z nich nie zdaje sobie z tego sprawy. Każdy daje widzom w swoim spektaklu to, co sam rozumie ze świata.

A czy opera jest podatnym tworzywem dla artysty?

Inaczej bym się nią nie zajmował.

I każdy utwór jest dla pana równie fascynujący?

Oczywiście, że nie. Jest muzyka, która mnie nie porusza. Nie zajmowałem się Czajkowskim, którego utwory są tak przepełnione emocjami, że mnie już nie potrzebują. Nie zrobiłbym żadnej z oper Luigiego Nono albo "Św. Franciszka z Asyżu" Messiaena, choć obok Monteverdiego czy Mozarta to dla mnie jeden z najwspanialszych kompozytorów wszech czasów. Z Wagnera zrealizowałem jedynie "Tristana i Izoldę", centralne dzieło w jego dorobku, po nim nie muszę już sięgać po "Pierścień Nibelunga". Proponowano mi to kilkakrotnie, ale musiałbym poświęcić trzy lata życia. Tego Wagner nie jest wart.

Dlaczego niemieccy reżyserzy plasują się dziś w czołówce awangardowego teatru operowego na świecie?

Byłbym szczęśliwy, gdyby pańska opinia była prawdziwa. Dostrzegam raczej znamiona kryzysu. I to jest właśnie kryzys. Nowoczesność polega dziś na dochowaniu wierności muzyce i tekstowi. Należy to robić oczywiście poprzez swoje odczucia, własną wrażliwość. A ponieważ jesteśmy ludźmi współczesności, nasza praca i tak staje się nowoczesna. Często powtarzam trafne słowa Francisa Picabii: "Nie musisz starać się być nowoczesny, bo to jedyna rzecz, której nie możesz uniknąć". Jeśli nie myślę o samym dziele, lecz o tym, jak zrealizować coś, co byłoby zgodne z duchem naszych czasów, wówczas powstanie niedobry spektakl. Zabójczym słowem dla sztuki jest innowacyjność.

I nie uległ pan pokusie odnalezienia współczesnych wątków w "Potępieniu Fausta"?

One tam są, wpisał je Hector Berlioz prawie 200 lat temu. Czy bohater, marzący o wiecznej młodości, pragnący jedynie brać, nie jest człowiekiem naszych czasów? Jest wszakże w tej starej historii jeszcze coś fascynującego, a nam bliskiego, coś, czego nie ma w "Fauście" Goethego. Bohater Berlioza zostaje potępiony podwójnie. Nie tylko dlatego, że skazano go na piekielne otchłanie. Dla nas piekło nie jest czymś strasznym, bo stworzyliśmy je sobie na ziemi. U Berlioza jest coś znacznie bardziej bliskiego nam: największą karą Fausta jest to, iż wybaczyła mu kobieta, którą skrzywdził.

Dla reżysera inspiracją powinna być zawsze muzyka?

Tak, bo to ona zinterpretowała tekst. Słowo jest z nią nierozerwalne i jako reżyser nie mogę oddzielić jednego od drugiego, lecz przełożyć całość na sceniczną historię. Nie na obrazy, te są czymś statycznym, lecz właśnie na historię, bo pokazuję pewne zdarzenie zachodzące w czasie.

A zrobiłby pan własną wersję dzieła tak dla wielu banalnego, jak "Traviata"?

Marzę o tym od dawna. Tylko jest ona obecna na scenach wszystkich teatrów, więc nie miałem okazji jej dotąd pokazać. Ale w końcu pojawiła się taka szansa i dla mnie: w 2006 roku w Staatsoper w Monachium.




    strona główna     artykuły prasowe