12.I.2006


Opera Narodowa czy prowincjonalna?



Wciąż trzęsie Teatrem Wielkim - Operą Narodową w Warszawie. Od ponad miesiąca panuje pat i paraliż administracyjny, a minister kultury wciąż zwleka z decyzją, kto ma dalej kierować sceną


Zaczęło się obiecująco. Gdy w maju 2005 r. ówczesny minister kultury Waldemar Dąbrowski powierzył kierowanie tej instytucji Sławomirowi Pietrasowi (dyrektor naczelny) oraz Mariuszowi Trelińskiego (dyrektor artystyczny), od razu wydawało się, że jest to połączenie ognia z wodą. Ściśle jednak określony zakres obowiązków dawał szansę na kompromis. Treliński wraz Kazimierzem Kordem powołanym nieco później na dyrektora muzycznego przygotowali bardzo ambitny plan, pod którym podpisał się dyrektor naczelny, biorąc na siebie jego wykonanie. Dawno nie widzieliśmy tak konsekwentnej polityki repertuarowej oraz jej planowania - z rocznym, a niebawem kilkuletnim wyprzedzeniem.

Pierwsze premiery nowej dyrekcji - "Andrea Chénier" Giordano (Treliński), "Curlew River" (Weidauer) i "Wozzeck" Berga (Warlikowski) - okazały się powiewem świeżości. A wystawiony już w tym roku "Wozzeck" Berga to jedna z najważniejszych polskich premier ostatnich sezonów. Nic więc dziwnego, że po jej obejrzeniu Gérard Mortier, szef Opery Paryskiej, zaproponował polskiemu reżyserowi wystawienie "Króla Rogera" Szymanowskiego.

Co więcej - teatr poprzez nawiązanie kontaktów z operami w Los Angeles, Waszyngtonie, Petersburgu i Frankfurcie zaczął być coraz silniej rozpoznawalny na świecie. Przyciągnął Placido Dominga, Marca Minkowskiego, Achima Freyera, Walery'ego Gergiewa, gwiazdy pierwszego formatu, w Warszawie bywające rzadko albo w ogóle. Scena narodowa nie stała się, jak chcieli niektórzy, teatrem jednego aktora - Mariusza Trelińskiego - ale zgodnie z jego dewizą miejscem spotkań, w którym myślenie "ja i mój spektakl" zamieniono na "my i nasze prace".

Opera podjęła ambitne plany odświeżenia tradycji i pokazywania tego, co najbardziej wartościowe. Ale nauczyła się również reagowania na to, co aktualne i palące. Stąd cykl "Terytoria" szkicujący kondycję opery współczesnej, prezentujący także dzieła młodych polskich kompozytorów. Stąd plany wystawienia już ukończonej opery Pawła Szymańskiego - "Pasji wg św. Łukasza" Krzysztofa Pendereckiego (wszystko w koprodukcjach europejskich), ale także "Halki" Stanisława Moniuszki w arcyciekawie zapowiadającej się reżyserii Andrzeja Wajdy.

W planach - ściąganie do Warszawy młodych śpiewaków polskich, którzy zaczęli odnosić sukcesy na Zachodzie, jak Mariusz Kwiecień czy Aleksandra Kurzak, oraz poszukiwanie młodych talentów w ramach budowanej właśnie szkoły mistrzów. Realizacje i plany artystyczne zrewolucjonizowały scenę warszawską, pozwalając zapomnieć o niewypałach ostatnich sezonów: "Salome", "Tosce", "Aidzie".

Duet Treliński - Kord, stawiając na tradycję, śmiało patrzy w przyszłość, nie bojąc się konfrontacji ze światem. Tymczasem dyrektor naczelny Sławomir Pietras, początkowo przychylny planom, sam zaczął snuć wizję artystyczną sceny narodowej, gwałcąc zakres wcześniej ustalonych obowiązków. Jakie mogą to być plany, łatwo zorientować się, przeglądając program wciąż prowadzonego przez niego - co już samo w sobie stanowi kuriozum - Teatru Wielkiego w Poznaniu (niebawem m.in. rock-opera Rogera Watersa, byłego członka Pink Floyd). Konflikt przybrał na sile, gdy Pietras powołał na szefa szkoły mistrzów - bez uzgodnienia z pozostałymi dyrektorami - tenora Sylwestra Kosteckiego. Treliński i Kord proponowali na to miejsce Larissę Gergievą, jeden z najwybitniejszych autorytetów w dziedzinie śpiewu, pedagog, która w kierowanej przez siebie petersburskiej akademii talentów działającej przy Teatrze Maryjskim odkryła i wykształciła prawdziwe perły wokalne.

Pamięć bywa jednak krótka, bowiem Pietras został zdymisjonowany w 1994 roku z funkcji dyrektora naczelnego Teatru Wielkiego - Opery Narodowej przez ministra Kazimierza Dejmka za zaniżanie poziomu artystycznego tej instytucji, poruszanie się po obrzeżach repertuarowych teatru operowego (spektaklem eksportowym był "Grek Zorba"), brak obecności wybitnych głosów polskich. Słowem, za zły gust w prowadzeniu pierwszej polskiej sceny operowej. Wygląda na to, że historia lubi się powtarzać.

Pietras - ponad trzy dekady kierujący teatrami operowymi w Polsce - jest zawodowym dyrektorem. Łączony z SLD nie tak dawno kandydował z ramienia tej partii na prezydenta Poznania (choć przez pewien czas był członkiem honorowym komitetu swego przeciwnika Ryszarda Grobelnego popieranego przez PO).

Teraz w starciu z precyzyjnie przygotowanym, szalenie nowoczesnym, otwartym na świat programem Trelińskiego i Korda, ale i w obliczu zmian priorytetów w polityce nowego ministerstwa, próbuje grać kartą narodową, stając na straży nietykalności operowej tradycji. Co to tak naprawdę dzisiaj oznacza? Nośne to, ale i niebezpieczne. Bo przecież Treliński z Kordem nie są ani antytradycyjni, ani antynarodowi.

Stąd już bardzo blisko, by tradycję zamienić w zaścianek, a to, co narodowe, pomylić z tym, co prowincjonalne. W dodatku podstawowe zadanie dyrektora Pietrasa, czyli reforma administracyjna teatru, nawet nie zostało rozpoczęte.


    strona główna     artykuły prasowe