2.II.2006, Nr 1208


Teatr Wielki, czyli Za Duży



Gmach Opery - jeden z symboli Warszawy - jest imponujący i na swój klasyczny sposób piękny.


  O jego historii i twórcy, Antonio Corazzim, można przeczytać wszędzie: od książek na temat dziejów polskiego teatru, po strony internetowe. Podobnie rzecz się ma z występującymi przez dziesiątki lat artystami, repertuarem i dyrektorami: o ostatniej kłótni na najwyższym szczeblu dopiero pisałem. Gigantycznie rozrośniętą administrację teoretycznie można zmniejszyć. Gorzej z samym obiektem, który po prostu jest... za duży. Bo to, że największy w Europie, niestety jedynie przeszkadza. Przy okazji powojennej odbudowy po socjalistycznemu zdecydowano, że scena i widownia będą jeszcze większe niż przed wojną. No i mamy: ze sceny nie słychać nawet śpiewaków o bardzo dużych głosach, a siedzenie na widowni poza pierwszą częścią parteru przypomina słuchanie muzyki na stadionie, bo akustyka fatalna. Dekoracje potrzebne są w takich rozmiarach, że trudno realizować kooprodukcje z innymi teatrami bez budowania powiększonych kopii scenografii, a postaci snują się w tym kosmosie, pokonując kilometry, by dojść do partnera... Potrzeba doprawdy wybitnego reżysera, np. Mariusza Trelińskiego, by okiełznać tę kłopotliwą przestrzeń - w Don Giovannim czy Madame Butterfly jednak się udało. Ale okrutny dowcip, że jedyne, co można zrobić z Teatrem Wielkim, to go zburzyć, by postawić nowy, wcale nie jest taki głupi, jak się powszechnie wydaje.


    strona główna     artykuły prasowe