nr 9,   11 I 2007


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Przestarzały Rigoletto


   Wznowienie "Rigoletta" Giuseppe Verdiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej zaplanowała jeszcze poprzednia dyrekcja z myślą o znakomitej śpiewaczce Aleksandrze Kurzak. Nowa dyrekcja pomysł podtrzymała, zwłaszcza że spektakl został wprowadzony na scenę 10 lat temu przez obecnego dyrektora Janusza Pietkiewicza. Jednak Kurzak partii Gildy nie zaśpiewała, wystąpi za to w "Strasznym dworze" Moniuszki (17 stycznia).

"Rigoletto" stał się kluczowym elementem programu artystycznego Pietkiewicza przejmującego Operę od duetu Treliński - Kord. Nowa dyrekcja położyła kres realizacyjnym eksperymentom, zerwała z teatrem poszukującym, z odświeżaniem repertuaru, z zapraszaniem gwiazd pierwszego formatu. Pod rządami Pietkiewicza - i z błogosławieństwem min. Ujazdowskiego - TWON staje się instytucją konwencjonalną, mieszczańsko przyjemną, ma promować klasyczny repertuar i piękny śpiew. Do takiej konformistycznej koncepcji "Rigoletto" przeniesiony z mediolańskiej La Scali pasuje jak ulał. Spektakl w reżyserii Flamanda Gilberta Deflo zachwyca bogactwem, dekoracjami, dzięki którym XVI-wieczna Mantua zostaje odtworzona ze wszystkimi detalami.

"Rigoletto" to widowisko dużego formatu skonstruowane ze scenograficznym przepychem (Ezio Frigerio) i historycznymi kostiumami (Franca Squarciapino).

I rzeczywiście, oko ma na co popatrzeć, choć zmiany scenografii wymuszają trzy przerwy, co całkowicie wybija z rytmu słuchania. Ale koncepcja spektaklu taka właśnie jest - przytłacza rozmachem, sceny tworzą ramy, śpiewacy są dodatkami. I w tym miejscu kończy się warszawski "Rigoletto".

By ożywić martwe byty, potrzeba śpiewaków, którzy udźwignęliby ciężar interpretacji. Tych jednak w Warszawie nie odnalazłem. Turczynka Yelda Kodalli (Gilda) - statyczna, wokalnie zaledwie przeciętna. Urugwajczyk Juan Carlos Valls potwierdził kryzys wśród tenorów - gdy śpiewał "La donna e mobile", nie wierzyłem mu ani na słowo. Mikołaj Zalasiński (Rigoletto) tylko momentami stanął na wysokości zadania.

Bez trojga głównych śpiewaków warszawski "Rigoletto" nie ma kręgosłupa, rozpada się, zwłaszcza że prowadzący spektakl Tiziano Severini, włoski dyrygent klasy B, nie dawał od siebie nic poza rutyną sprawnego kapelmistrza.

Mediolański "Rigoletto" z lat 90. nie przetrwał próby czasu, choć rozumiem, że w konserwatywnej La Scali wciąż może się podobać. Jako przystawkę w wypełnionym po brzegi atrakcjami sezonie 2006/07 przełknąłbym go zapewne bezboleśnie. Jako danie główne naszej pierwszej sceny operowej pozostawia jednak spore uczucie niedosytu.



Jacek Hawryluk


    strona główna     artykuły prasowe