nr 18,  3-05-2008


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Bunt pulpitów


Polscy filharmonicy są zatrudniani jak robotnicy w fabryce śrubek. Na kapitalistyczną rzeczywistość reagują więc jak robotnicy.

    Ostatnio zawrzało wokół Filharmonii Łódzkiej. Część orkiestry weszła w konflikt z dyrektorem artystycznym (od dwóch lat jest nim znany dyrygent średniego pokolenia Tadeusz Wojciechowski), upubliczniła go w mediach i zażądała odejścia szefa najpóźniej z końcem sezonu. Ściśle rzecz biorąc, zażądały tego trzy działające w orkiestrze związki zawodowe: Solidarność, Związek Zawodowy Artystów Muzyków i Związek Zawodowy Muzyków Solistów, grupujący koncertmistrzów. Żądania motywują mobbingiem ze strony dyrektora. Mobbing polega na tym, że dyrygent zwraca muzykom uwagę, czasem dość ostro, kiedy fałszują lub przychodzą na próbę nieprzygotowani. Podważa więc ich kwalifikacje, czyli poniża.

Wojciechowski, swego czasu pierwszy dyrygent Królewskiej Opery w Kopenhadze oraz dyrektor artystyczny warszawskiej opery, znany jest ze znakomitego ucha, ale także z szorstkiego sposobu bycia. Muzyka liczy się dla niego bardziej niż psychologia. W wywiadzie dla łódzkiego oddziału "Gazety Wyborczej" powiedział: "Jestem gotowy rozmawiać [ze związkami] o problemach, ale wara od spraw artystycznych! Jeśli mam podnosić poziom zespołu, muszę mieć odpowiedni materiał. Przecież zdezelowanym maluchem nie pojadę na rajd do Monte Carlo". Wtedy orkiestra obraziła się jeszcze bardziej, a inspektor orkiestry (i również związkowiec) Konrad Cedzyński odpowiedział na łamach "Gazety": "Chcielibyśmy uzmysłowić dyrektorowi, że tego samochodu nikomu nie udało się przerobić na mercedesa. Może najwyższy czas, panie dyrektorze, przesiąść się do innego modelu, czyli zmienić orkiestrę". Bez cienia refleksji, jakim modelem chciałaby jeździć publiczność.

Zwykle o podobnych sytuacjach mawia się: bunt piątych pulpitów. Ale w łódzkim przypadku jest odwrotnie: buntują się pierwsze pulpity, które są w orkiestrze dłużej i boją się o utrzymanie swojej pozycji. Stronę dyrygenta trzymają pulpity dalsze - ludzie młodzi, jeszcze nie zblazowani.

Nieżyjący już znany dyrygent Henryk Czyż, który kiedyś również był dyrektorem Filharmonii Łódzkiej, napisał w jednej ze swoich książek: "Wszystkich dyrygentów (...) dręczy podstawowe pytanie: czy chcę być kochanym dyrektorem, czy chcę mieć dobrą orkiestrę? Alternatywa, dylemat, albo-albo... Pogodzić się nie da, choć wszyscy by chcieli". I nawet on, którego kadencję wspomina się dziś w Łodzi chyba najcieplej, odszedł z własnej inicjatywy - jak powiedział - zanim muzycy się go pozbędą. Rozstania z szefami odbywały się tu nieraz burzliwie; był też okres, kiedy nie było głównego dyrygenta, a funkcję dyrektora artystycznego sprawował koncertmistrz.

Łódź nie jest wyjątkiem. W walkach krajowych orkiestr z dyrygentami nierzadko wygrywają orkiestry. I coraz mniej dyrygentów chce się tej walce poddawać. Dlatego coraz częściej się zdarza, że filharmonie nie mają stałych szefów muzycznych. Przez lata tak było w Filharmonii Krakowskiej - powołany właśnie na stanowisko dyrektora muzycznego Tadeusz Strugała z pewnymi obawami patrzy na tę sytuację. Filharmonią Pomorską w Bydgoszczy od dziesięcioleci rządzi silną ręką Eleonora Harendarska jako dyrektor naczelny i artystyczny; funkcję szefa-dyrygenta, praktycznie przede wszystkim doradczą, sprawuje tam Tadeusz Wojciechowski (równolegle z dyrekcją w Łodzi). Filharmonia Poznańska, która także przeżywała swego czasu głęboki kryzys i okresy praktycznego bezkrólewia, też ma obecnie dyrektora naczelnego i artystycznego w jednej osobie - Wojciecha Nentwiga (wcześniej dziennikarza), a dyrygentem - szefem został od tego sezonu Marek Pijarowski, który sprawuje tę funkcję także w Filharmonii Rzeszowskiej (tam dyrektorem naczelnym i artystycznym jest organista Marek Stefański).

Słowem, nie jest rzadkością, że od dyrygentów odsuwane są decyzje artystyczne. W kilku ośrodkach jest odwrotnie - dyrygenci rządzą jako naczelni i artystyczni, jak Antoni Wit w Warszawie, Jacek Rogala w Kielcach czy Marcin Nałęcz-Niesiołowski w Białymstoku. Im jeszcze udaje się wcielać w życie własną wizję. Ale to mniejszość. W wielu zaś filharmoniach brak odpowiedzialnych dyrygentów na czele orkiestr albo pobłażliwość szefów w stosunku do muzyków (gdy, jak mówił Czyż, ktoś woli być kochanym dyrektorem, niż mieć dobrą orkiestrę) sprawia, że muzycy tracą poczucie dyscypliny niezbędne do funkcjonowania w zespole. Zamiast sztuki rządzą tu związki zawodowe. Tym bardziej że system zatrudniania jest taki jak w zwykłym zakładzie pracy.

Etat muzyka filharmonicznego to osiem godzin dziennie, z czego połowa przeznaczona jest na próbę, a cztery pozostałe na tzw. IPA, czyli indywidualną pracę artystyczną, co oznacza ćwiczenie w domu. W rzeczywistości po próbie muzycy często nawet się nie fatygują, żeby zabierać instrumenty z filharmonii i zostawiają je w swoich szafkach, idąc do innej pracy; potem, gdy nieprzygotowani mylą się na kolejnych próbach, na uwagę odpowiadają, że każdy ma prawo do pomyłki. Za to pilnują skwapliwie, by próby kończyły się w terminie. W wielu zespołach przyzwyczajono się wręcz do praktyki, by równo z fajrantem przerywać grę nawet w środku frazy.

Warunki zatrudnienia reguluje kodeks pracy. Wynikają z tego liczne absurdy, np. możliwość wzięcia czterech dni bezpłatnego urlopu na żądanie - a jeśli bierze go koncertmistrz na czas próby generalnej? Czy może wówczas zostać dopuszczony do koncertu? W filharmoniach, tak jak w operach, obowiązuje system tzw. norm - ich wysokość uzależniona jest od stażu pracy. Im więcej koncertów, tym więcej liczy się godzin ponadnormowych. Trudno w ogóle określić, ile zarabia muzyk - są różne kategorie, przyznawane są premie stałe bądź uznaniowe, dodatek za drugi instrument (kiedy np. flecista gra na koncercie partię fletu piccolo). Jak bardzo ten system zatrudniania jest niezdrowy, widać, kiedy go porównać z funkcjonowaniem pierwszej polskiej orkiestry działającej od początku na kapitalistycznych zasadach - Sinfonii Varsovii. Nie ma tam norm, tylko niewielka pensja podstawowa i honoraria za koncerty. Każdy ma obowiązek znać perfekcyjnie swoją partię już na pierwszej próbie i jest świadom, że pracuje na całość zespołu - jeśli orkiestra nie będzie dobrze przygotowana, nie utrzyma się na rynku. I że o sprawach artystycznych nie dyskutuje się z dyrygentem.

Tymczasem kiedy szefowie orkiestr zarządzają indywidualne przesłuchania, budzi to wśród muzyków protesty. Tak było w Operze Narodowej, kiedy instrumentalistów i śpiewaków zaczął przesłuchiwać Jacek Kaspszyk, z podobnymi reakcjami zetknął się też Łukasz Borowicz, gdy postanowił przesłuchać muzyków Polskiej Orkiestry Radiowej niedługo po jej objęciu; usłyszał o mobbingu. Orkiestry od dawna nie przeżywały takich represji (tak to odbierają muzycy). Właśnie w Łodzi dyrektor naczelny filharmonii Andrzej Sułek (wcześniej wiceszef radiowej Dwójki), który objął to stanowisko pół roku temu, ogłosił przesłuchania w końcu maja. Uzasadnił je "koniecznością osobistego poznania kwalifikacji wszystkich zatrudnionych muzyków i zdiagnozowania wewnętrznej sytuacji w zespole". Związkowcy już oświadczyli, że to zemsta za konflikt z Wojciechowskim i próba pozbycia się niewygodnych ludzi. Założyli w internecie forum, na którym wylewają swoje żale do dyrekcji na poziomie uczniaków. Zbierają poparcie od związkowców z innych orkiestr krajowych.

O takie poparcie nietrudno, filharmonicy boją się bowiem precedensu. Twierdzą więc, że przesłuchania są niezgodne z prawem. "Orkiestro Filharmonii Łódzkiej - nie dajcie się wpuścić w ten kanał. Cała muzyczna Polska na Was patrzy. (...) To jest państwowa orkiestra, a nie prywatny folwark! Czasy niewolnictwa się skończyły!" - pisze na forum jeden z internautów. Jednak okresowe oceny bieżących umiejętności pracowników są czymś całkowicie normalnym w każdym zakładzie pracy. Tym bardziej jest to naturalne, jeśli chodzi o sztukę, o określenie aktualnego poziomu artystycznego. Dyrektor Sułek tłumaczy, że nie zamierza jątrzyć, nie ma list proskrypcyjnych, chce tylko wiedzieć, jakimi muzykami dysponuje. Zapowiada powołanie niezależnej fachowej komisji. Wojciechowskiego na przesłuchaniach nie będzie.

Filharmonii jest w Polsce 22; jedna z nich tylko, warszawska Narodowa, podlega bezpośrednio ministrowi. Pozostałe znajdują się w gestii samorządów. Niektóre są uprzywilejowane (z czym wiążą się pokaźne dotacje): Filharmonia Wrocławska jest współprowadzona przez ministerstwo i wpisana w rejestrze ministra; również współprowadzone przez ministerstwo, ale wpisane w rejestrze organizatorów samorządowych, są placówki w Bydgoszczy, Zielonej Górze 1 Białymstoku (to zaszłości z poprzednich kadencji ministerialnych; minister Zdrojewski zamierza listę zweryfikować). Dlaczego właśnie te? "W każdym przypadku brane były pod uwagę jednostkowe uwarunkowania, jak np. kondycja artystyczna instytucji, sytuacja finansowa instytucji i - nadzorującej ją -jednostki samorządu terytorialnego, zamożność regionu. Pod uwagę brane były także plany inwestycyjne instytucji i programy służące rozbudowie infrastruktury kulturalnej" -tłumaczy wydział prasowy ministerstwa.

Można się więc domyślić, że np. Filharmonia im. Tadeusza Bairda w Zielonej Górze uzyskała takie wsparcie nie tyle z powodu kondycji artystycznej, co raczej położenia geograficznego (dlaczego tylko ta, skoro jest więcej w podobnej sytuacji); na wybór Filharmonii Wrocławskiej mógł wpłynąć fakt, że poprzedni minister kultury wywodził się z Wrocławia (ale ostatnio rzeczywiście podniosła ona bardzo poziom dzięki dyrekcji artystycznej Jacka Kaspszyka). Instytucja zaś, która od pewnego czasu nazywa się szumnie Operą i Filharmonią Podlaską - Europejskim Centrum Kultury w Białymstoku, otrzymała pomoc z powodu budowy nowej siedziby, którą dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski wraz z miejscowymi władzami zaplanowali jako pierwszą operę na ścianie wschodniej. Minister chce tę inwestycję wspierać, choć uważa, że jak na miejscowe potrzeby jest ona zbyt okazała. Łatwo olśnić efektownym projektem, trudniej nowy gmach utrzymać.

Ministerstwo zasila też filharmonie dotacjami unijnymi na poszczególne projekty. Większość otrzymała datki z funduszu promocji twórczości (rozmaitej wysokości, od 30 tyś. do 300 tyś. zł) z przeznaczeniem na festiwale czy cykle koncertowe, osiem otrzymało też większe zastrzyki finansowe z programu Mecenat 2008 (ok. 200-400 tyś. zł) na kupno instrumentów i modernizację. Bywa jednak, że władze lokalne nie przywiązują specjalnie wagi do istnienia filharmonii (a przy zaniedbaniach w edukacji muzycznej takie postawy są wśród urzędników coraz częstsze) lub też uznają, że województwo ma większe problemy. Tam rzeczywiście muzykom niełatwo związać koniec z końcem, a koncerty muszą odbywać się rzadziej. Filharmonie próbują się ratować wynajmowaniem swych sal na rozmaite imprezy. Często też flirtują z lżejszą muzą z myślą o podniesieniu frekwencji; to staje się zasadą nawet w większych miastach.

Muzycy zaś łatają swój budżet rozmaicie -koncertami szkolnymi (co zgodne jest z założeniem ministra Bogdana Zdrojewskiego, który uważa, że wszystkie placówki kulturalne winny prowadzić działalność edukacyjną), tworzeniem zespołów do wynajmowania na różne okazje, nauczaniem w szkołach muzycznych, bywa, że także zajęciami pozamuzycznymi. Granie w orkiestrze staje się dziesiątym obowiązkiem, dalekim od prawdziwego uprawiania sztuki.

Dyrektorzy filharmonii chcą wspólnie lobbować u ministra kultury w sprawie unowocześnienia regulacji prawnych dotyczących instytucji kulturalnych. Najwyższy czas. Być może powinny one bardziej przypominać zasady panujące w świecie, gdzie artyści mają kontrakty, ale na przyzwoitych warunkach, więc zrobią wszystko, by kontrakt utrzymać. Jedno jest pewne: bez zmotywowania będą dalej wegetować tylko dlatego, że ktoś kiedyś uznał, że w ich mieście musi być filharmonia. Sztuki z tego raczej nie będzie.



Dorota Szwarcman