25-09-2008
i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Koniec operowej smuty


Dwuletnie rządy Janusza Pietkiewicza doprowadziły warszawski Teatr Wielki na skraj przepaści
Minister Bogdan Zdrojewski wydał komunikat o odwołaniu Janusza Pietkiewicza z funkcji dyrektora naczelnego Opery Narodowej. Ze słusznością decyzji trudno dyskutować. Ale z sensem polityki kulturalnej, która umożliwia czterokrotną rewolucję kadrową w tak ważnej instytucji w ciągu zaledwie 10 lat - zdecydowanie trzeba.

    Tajemnicą poliszynela pozostaje to, że na zwolnienie Pietkiewicza czekali od roku w bezprecedensowej jednomyślności widzowie, krytycy oraz artyści Teatru Wielkiego. Ci ostatni - zbulwersowani rozdmuchaniem przez Pietkiewicza administracji oraz uszczupleniem przywilejów pracowniczych - zapowiedzieli już na l października rozpoczęcie sporu zbiorowego. Na ten fakt położył nacisk w uzasadnieniu swojej decyzji minister Zdrojewski, napominając tylko nieśmiało, że "zastrzeżenia budzi również poziom wydarzeń artystycznych". Cóż, nawet ten umiarkowany eufemizm wydaje się nie na miejscu wobec intelektualnej oraz estetycznej zapaści, jakiej doświadczyła najhojniej dotowana placówka kulturalna pod przewodnictwem Pietkiewicza.

Trafił on do Opery Narodowej w 2006 roku w wyniku ewidentnie politycznej decyzji. Jego dorobek twórczy sprowadzał się wówczas do koncepcji artystycznej koncertu "Jutro nie ma wojny" zrealizowanego dekadę wcześniej na deskach Teatru Dramatycznego. Był natomiast bez wątpienia "zasłużonym" urzędnikiem, który po swej pierwszej, nieco mniej dramatycznie przebiegającej kadencji w Operze Narodowej (1996 -1998) trafił do specjalnie wówczas utworzonego Biura Teatru i Muzyki stołecznego ratusza. Być może właśnie wtedy poczuł się wystarczająco silny, aby autorytarnymi metodami przeprowadzić "rewolucję moralną" na najważniejszej krajowej scenie operowej. Zaczął oczywiście od zmian kadrowych, pozbywając się ze stanowiska dyrektora artystycznego Mariusza Trelińskiego, któremu Teatr Wielki zawdzięcza najbardziej kontrowersyjny, ale też najświetniejszy okres swojej działalności. Pretekstem stał się brak wykształcenia muzycznego, które - według nowych, wprowadzonych na zamówienie Pietkiewicza przepisów -uczyniono warunkiem koniecznym do objęcia funkcji. Zapewne dyrektor naczelny nie spodziewał się wtedy, że wkrótce sam stanie się ofiarą prawnego bubla. W maju tego roku kapitan tonącego okrętu poprosił bowiem o pomoc Michała Znanieckiego. Pech chciał, że reżyser - niemal od czasów studenckich zapraszany do współpracy przez najważniejsze europejskie teatry operowe (debiutował w La Scali) - nie mógł się poszczycić dyplomem magistra sztuk muzycznych. Pietkiewicz posłużył się więc wytrychem działającym na wszystkich szerokościach geograficznych i w systemach politycznych: do nazwy funkcji dyrektora artystycznego dodał przedrostek "p.o.".

Znaniecki nie był w stanie odwrócić reakcji łańcuchowej uruchomionej przez swego pryncypała w 2006 roku. Pietkiewicz, faktycznie dzierżąc w Operze Narodowej pełnię władzy (Ryszard Karczykowski pełnił w tym okresie funkcję dyrektora artystycznego tylko w sensie nominalnym), dokonał przewrotu, który śmiało porównać można do wizji Sokorskiego z 1949 roku. Z programu znikały stopniowo nowatorskie inscenizacje Mariusza Trelińskiego, które w tym samym czasie z powodzeniem importowały najważniejsze (i wcale nie szczególnie awangardowe) sceny światowe: Washington Opera czy Teatr Maryjski w Sankt Petersburgu. Wyrugowano też mniej ograny repertuar XVIII- oraz XX-wieczny, o kontynuowaniu eksperymentalnego, w całości poświęconego współczesnemu teatrowi muzycznemu cyklu "Terytoria" nie mogło być mowy. Celu Pietkiewicza nie stanowił jednak sam regres do konwencji monumentalnej, na poły rozrywkowej XIX-wiecznej opery burżuazyjnej, lecz ideologiczne przewartościowanie, które towarzyszyło owej zmianie kostiumu. Chodziło o twórczość lekkostrawną, konwencjonalną, nieporuszającą drażliwych tematów i zgodną z oficjalną - konserwatywną i narodową - linią ideową. Swoistą autoparodią tak pojmowanej sztuki zaangażowanej stała się inscenizacja "Krakowiaków i Górali" Karola Kurpińskiego dokonana w październiku zeszłego roku przez Janusza Józefowicza. Etatowemu reżyserowi komercyjnych musicali oraz tandetnych telewizyjnych show udało się sprowadzić dosyć mierną partyturę do poziomu jarmarcznego przedstawienia z ciupagami, akrobatycznymi popisami oraz makietą Giewontu w tle. Granica oddzielająca misję Opery Narodowej od stricte komercyjnego aspektu jej działalności (coraz częste występy "Mazowsza" oraz imprezy okolicznościowe o bardziej towarzyskim niż artystycznym charakterze) została nieodwracalnie naruszona.

Jednocześnie systematycznie spadał poziom orkiestry oraz etatowych solistów, zaś spektakle baletowe niemal całkowicie zniknęły z afisza. Trudno dziś ocenić, jaka w tym rola zarządczych błędów Pietkiewicza, a jaka - jego konfliktu z kadrą artystyczną. Faktem jest jednak, że byłemu dyrektorowi naczelnemu wystarczyły dwa lata, aby zepchnąć Teatr Wielki na krawędź przepaści, i to w każdym aspekcie jego działalności. Pozostaje się cieszyć, że za kilka dni upiór opuści operę. Zwłaszcza, że murowanym kandydatem na nowego dyrektora naczelnego jest Waldemar Dąbrowski, zaś na jego zastępcę artystycznego - Mariusz Treliński. Zapewne na deski Teatru Wielkiego powróci więc niebanalny i nowoczesny repertuar Trelińskiego, tudzież śmiałe, nieraz prowokacyjne wizje Warlikowskiego.

Niepokoi tylko pytanie, czy ów stan rzeczy utrzyma się dłużej niż do kolejnych wyborów parlamentarnych. Prawdziwą zmorą warszawskiej sceny stał się w ostatnim 20-leciu chroniczny brak artystycznej oraz kadrowej ciągłości. Gdzieś miedzy ideowymi paroksyzmami świeżo mianowanych dyrektorów, a roszczeniową postawą związków zawodowych gubi się prawdziwa sztuka. Od wielu lat problemem jest ustalenie programu na kolejny sezon, nie mówiąc już o bardziej dalekosiężnych planach. Dlatego do Opery Narodowej tak rzadko zaglądają światowej sławy śpiewacy, dyrygenci czy reżyserzy z kalendarzami wypełnionymi na kilka lat do przodu. Zresztą i tak priorytetem okazują się zwykle potrzeby oraz żądania etatowych arystów rutyniarzy (podczas gdy po drugiej stronie Atlantyku nawet statyści zatrudniani są do każdego spektaklu niezależnie). Ten systemowy i mentalny spadek po minionym systemie hamuje także rozwój polskich filharmonii oraz absurdalnie zbiurokratyzowaną działalność Polskiego Radia. Jeśli decydentom nie starczy odwagi na trwałe i głębokie zmiany, rodzima sztuka operowa pozostanie w stanie stagnacji. A Treliński czy Warlikowski będą zwykłymi rodzynkami na szczycie zakalca.

Michał Mendyk


Zdrojewski: Moje decyzje nie są częścią politycznych przepychanek

ROZMOWA z BOGDANEM ZDROJEWSKIM - ministrem kultury i dziedzictwa narodowego

KATARZYNA NOWAKOWSKA: Czy odwołanie Janusza Pietkiewicza z funkcji dyrektora Opery Narodowej jest już sprawą przesądzoną i od 29 września opera będzie miała nowe kierownictwo?

BOGDAN ZDROJEWSKI*: Tak. Prowadzę ostatnie rozmowy z kandydatami. Na pewno podać mogę jedno nazwisko - nie kryjąc radości, zapowiadam powrót do Opery Narodowej Mariusza Trelińskiego.

Jako dyrektora artystycznego?

Najprawdopodobniej. Chcę jednak, by wszyscy zauważyli, że do Opery Narodowej wraca Mariusz Treliński, ale już nieco dojrzalszy, bogatszy w zaszczyty i doświadczenia. Stanowisko obejmuje światowej klasy reżyser z międzynarodowymi sukcesami na koncie. Wymienię Waszyngton, Berlin, Tel Awiw czy Edynburg. Wyprzedzając pani pytanie - będę obstawał przy tym, by nominacja Mariusza Trelińskiego nie oznaczała zakończenia współpracy z Michałem Znanieckim. Rozmawiałem na ten temat z obu panami.

Czy kontynuowana będzie linia programowa nakreślona przez pana Znanieckiego?

Odpowiedź na to pytanie należy do nowej dyrekcji. Podczas rozmowy z Michałem Znanieckim zgodziliśmy się w ocenie wielu spraw dotyczących Opery, także tych artystycznych. Z drugiej strony mam też deklarację Mariusza Trelińskiego, że i on chce współpracować z Michałem Znanieckim, więc mam nadzieję, że zostanie w Operze, ale w innej roli, być może jako reżyser.

A kto będzie dyrektorem naczelnym?

Kandydatem, który ma na to stanowisko największe szansę, jest Waldemar Dąbrowski. Stawiam mu jednak szereg naprawdę trudnych zadań, z których musi się wywiązać. Dotyczą kwestii finansowych, budżetowych czy administracyjnych związanych z funkcjonowaniem Opery.

Odwołanie dyrektora Pietkiewicza można rozumieć jako wysłuchanie głosu środowisk twórczych, które apelowały o to od dłuższego czasu.

Być może. Ja jednak tego typu decyzji nie podejmuję pochopnie. Nie mam też zwyczaju ulegania jakiejkolwiek presji. Chciałem przyjrzeć się pracy dyrektora Pietkiewicza, zanim podejmę dalsze kroki. Myślę, że rok to odpowiedni czas, by dokonać sprawiedliwej oceny.

Dyrektor Pietkiewicz jest organizatorem balu prezydentów z okazji Święta Niepodległości? Pana decyzję można odbierać jako skierowaną przeciwko prezydentowi Kaczyńskiemu?

Wykluczone! W tej decyzji nie było polityki. Nie pozwolę, by podejmowane przeze mnie merytoryczne decyzje stawały się elementem politycznych przepychanek. A patrząc na sprawę bez emocji - niewiele jest osób w kraju, którym ze spokojnym sumieniem powierzyłbym zorganizowanie takiej imprezy, jak prezydencki bal. Waldemar Dąbrowski jest jedną z nich.

Czyli prezydencki bal w operze odbędzie się nawet bez pana Pietkiewicza?

Opera nie jest organizatorem, więc nie w gestii jej dyrektora leży ustalanie listy zaproszonych gości. Organizatorem balu jest Kancelaria Prezydenta i o ile z tej strony będzie wola kontynuowania współpracy, to Opera Narodowa jest w pełnej gotowości, by znakomicie wywiązać się z tego zadania.


Zmiana oczekiwana od dawna

KOMENTARZ - - Jacek Wakar - szef działu kultura

Na wydarzenia w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej patrzę z dystansu. Będąc krytykiem na co dzień zajmującym się scenami dramatycznymi, bywam tam jako zwyczajny widz. Trzeźwo i bez zacietrzewienia postrzegający sytuację.

Z mojego punktu widzenia wygląda ona następująco. Opera Narodowa pod artystycznym kierownictwem Mariusza Trelińskiego przeżywała jeden z najlepszych okresów. Treliński wraz z wybitnym dyrygentem Kazimierzem Kordem rzetelnie zapracowali na swą renomę. Scena przy placu Teatralnym stała się miejscem twórczego fermentu z normą w postaci nowatorskich interpretacji klasyki. Przekonaliśmy się o tym, co wiedzieli od dawna widzowie na świecie. Że opera nie jest bynajmniej gatunkiem zmurszałym. Przeciwnie, stanowi idealne pole do prawdziwych, a nie wymuszonych modą eksperymentów. Celowali w nich zresztą najwięksi reżyserzy - Strehler, Losey, Chereau.

Nadejście Janusza Pietkiewicza oznaczało kres takiego myślenia o operze. Pracę Trelińskiego przerwano jednym ruchem, rezygnując z większości jego repertuarowych planów. W zamian zaś zaproponowano powrót do przeszłości - inscenizacji polskich oper w archaicznym stylu, z obowiązkową nutą patriotyzmu spod znaku Moniuszki podlaną bogoojczyźnianym patosem. Aby zamknąć usta oponentom dostrzegającym w formułowanym mętnie, choć obudowanym pięknymi hasłami programie Pietkiewicza realną groźbę uwstecznienia artystycznego profilu Teatru Wielkiego, wstawiano do repertuaru pozycje niby-awangardowe w rodzaju osławionej "Iwony, księżniczki Burgunda" Krauzego. Wszystko to razem utonęło w chaosie, w powszechnej opinii ciągnąc Operę Narodową na artystyczne dno. Dlatego odwołanie Trelińskiego i zastąpienie go Pietkiewiczem okupowało szczyty rankingów największych skandali roku 2006 ogłaszanych nie tylko przez branżowe pisma.

Pietkiewicza od zawsze łączono z parą prezydencką. Za czasów rządów Lecha Kaczyńskiego w warszawskim ratuszu stał się przecież odpowiedzialny za stołeczne teatry, z czasem - jak środowiskowa wieść niesie - zdobywał jego przyjaźń. Stał się też częstym towarzyszem Marii Kaczyńskiej w jej wizytach na przeróżnych premierach. Pietkiewicz zaczął więc funkcjonować w obiegowej opinii jako pupil Pałacu Prezydenckiego, co do wczoraj gwarantowało mu nietykalność. Od ministra Zdrojewskiego oczekiwano bowiem jego odwołania już w chwili, gdy obejmował urząd. Z podjęciem tej decyzji czekał niemal rok, ale wreszcie stała się faktem. I to w momencie, gdy Lech Kaczyński patronuje zaplanowanemu na 11 listopada balowi prezydentów, który odbędzie się w Teatrze Wielkim właśnie, a za organizację którego odpowiadał Pietkiewicz. W tej sytuacji wyjścia są dwa. Albo zdymisjonowanie szefa Opery Narodowej wywoła kolejną wojnę między rządem i prezydentem, albo też Lech Kaczyński przełknie gorzką pigułkę, z jakichś powodów godząc się na odejście swego ulubieńca. Tak czy inaczej kariera Janusza Pietkiewicza, zwłaszcza w ostatnich latach, obrazuje bliskie, nawet za bardzo, związki świata kultury z polityką.

Dziś jednak polityczne tło sprawy schodzi na drugi plan. Liczy się przede wszystkim powrót Mariusza Trelińskiego - reżysera rozchwytywanego przez najważniejsze sceny świata. Polska nie może sobie pozwolić na utratę tej klasy artystów.


Biogramy artystyczne

Janusz Pietkiewicz

Pełnił funkcję dyrektora Opery Narodowej dwukrotnie, po raz pierwszy w latach 1996 -98. Po raz drugi stanowisko, z którego oficjalnie odejdzie 29 września, objął przed dwoma laty. Głośno mówiono wówczas o konflikcie między Pietkiewiczem a Mariuszem Trelińskim, który wraz z Kazimierzem Kordem ustąpił z funkcji dyrektorskiej. Podczas gdy Treliński planował rozpoczęcie sezonu premierą "Orfeusza i Eurydyki" Glucka w swojej reżyserii i w koprodukcji z operą w Waszyngtonie, Pietkiewicz optował za "Rigolettem" Verdiego. Po stronie Mariusza Trelińskiego i jego planów artystycznych opowiedziało się wtedy kilkudziesięciu ludzi sztuki.

62-letni Janusz Pietkiewcz z wykształcenia jest ekonomistą. W 1969 r. ukończył studia na Wydziale Handlu Zagranicznego ówczesnego SGPiS. W tym samym roku jednak rozpoczął pracę w biurze muzyki Polskiej Agencji Artystycznej "Pagart". W następnych latach konsekwentnie piął się po szczeblach kariery, obejmując kierownicze stanowiska w Polskim Radiu i Telewizji. Niemałe zasługi odniósł jako impresario i animator kultury. W 1990 r. objął funkcję prezesa agencji Heritage Promotion of Music & Art. Dał się też poznać jako ceniony producent wydarzeń teatralnych. Organizował za granicą festiwale, koncerty i nagrania, które miały promować twórczość zarówno polskich klasyków: Chopina, Moniuszki, Wieniawskiego, Karłowicza, Paderewskiego, Szymanowskiego, jak i twórców współczesnych - Góreckiego, Kilara, Lutosławskiego i Pendereckiego. Dzięki Pietkiewiczowi udało się wystawić "Króla Rogera" w Palermo czy "Straszny Dwór" na festiwalu w Wexford. Został odznaczony m.in. francuską Legią Honorową, a także komandorią Orderu Zasługi Republiki Włoskiej. W Polsce wspólnie z Bogusławem Kaczyńskim organizował festiwale w Łańcucie, był też współorganizatorem festiwali Krzysztofa Pendereckiego w Lustawicach i Krakowie. W roku 2002 został dyrektorem Wydziału Kultury w Zarządzie m. st. Warszawy. Dwa lata później objął stanowisko dyrektora biura teatru i muzyki w urzędzie miasta. Powstała wówczas samodzielna instytucja zajmująca się wyłącznie teatrem podlegająca bezpośrednio prezydentowi miasta.

Waldemar Dąbrowski

Funkcję szefa Opery Narodowej sprawował już w latach 1998 -2002. Do czasu gdy objął urząd ministra kultury w rządzie Leszka Millera, a później w gabinecie Marka Belki.

Jako animator kultury Dąbrowski zaczął działać już w latach studenckich. Założył wtedy legendarny klub Riwiera-Remont i był jego dyrektorem w latach 1973-1978. Udało mu się wtedy zorganizować wiele ambitnych inicjatyw, w klubie gościli zaś tak wybitni twórcy, jak Michelangelo Antonioni czy Julio Cortazar. Po studiach Dąbrowski objął funkcję zastępcy dyrektora Wydziału Kultury ówczesnego Urzędu Miasta Warszawy, którą pełnił w latach 1979-1981. Od 1982 r. był dyrektorem centrum sztuki Studio w Warszawie. Sukcesem Dąbrowskiego okazało się również założenie orkiestry Sinfonia Varsovia we współpracy z Jerzym Maksymiukiem i Yehudim Menuhinem.

W 1990 r. Dąbrowski został wiceministrem kultury i sztuki oraz szefem Komitetu Kinematografii. Przez cztery lata sprawowania urzędu zajął się głównie wprowadzaniem gruntownej reformy kinematografii. Z jego inicjatywy w 1996 r. odbyła się pierwsza edycja wakacyjnego Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach, który między innymi miał być zachętą dla prywatnych przedsiębiorców do wspierania polskiego kina. Działania Waldemara Dąbrowskiego jako ministra kultury przyczyniły się m.in. do uchwalenia ustawy o kinematografii. Znalazł też źródła dofinansowania m.in. dla Instytutu Polskiej Sztuki Filmowej oraz Instytutu Książki.