7-10-2008


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Znów na operowej karuzeli


Rozmowa z Waldemarem Dąbrowskim.
Szef Opery Narodowej wierzy, że wybitne indywidualności mogą zgodnie pracować w zespole.

    Jest pan kolejnym dyrektorem, który po raz drugi poprowadzi ten teatr. Dla poprzedników powrót zakończył się klęską. Nie boi się pan, że pana też to spotka?

W przeciwieństwie do nich nigdy nie zabiegałem o to stanowisko. Za pierwszym razem, w 1998 r., minister Joanna Wnuk-Nazarowa namawiała mnie kilka miesięcy, obecną propozycję minister Bogdan Zdrojewski złożył już w styczniu. I nie ja miałem być atutem zmian, lecz Mariusz Treliński, który jako szef artystyczny potrzebuje organizacyjnego wsparcia. Obciążało mnie teraz to, że byłem członkiem SLD-owskiego rządu, choć pracowałem też w ekipie Tadeusza Mazowieckiego, a po raz pierwszy Operę Narodową otrzymałam od rządu AWS. Ja po prostu istnieję w przestrzeni dobra wspólnego, nie angażując się w projekty stricte polityczne. I nie boję się, że wracam do Opery Narodowej, choć oczywiście, nie mam pewności, że się powiedzie. Znam ją jednak dobrze, choć dziś to zupełnie inny teatr niż sześć lat temu. Ale jego potencjał artystyczny jest taki sam.

Ci, którzy dyrektorowali tu wcześniej, też twierdzili, że znają teatr dobrze. Może ta wiedza przeszkadza w przeprowadzeniu gruntownych zmian?

Żądanie reformy ciągle pojawia się w dyskusjach o Operze Narodowej. Dla mnie jest to łatwa próba wyjaśnienia, dlaczego wzbudza ona zainteresowanie skandalami i zmianami dyrekcji a nie działalnością artystyczną. Nie jest prawdą, że nie przeszła reformy. Spójrzmy, co zdarzyło się od 1998 r.: Jacek Kaspszyk doprowadził orkiestrę do poziomu, jakiego nigdy wcześniej nie osiągnęła. Scena stała się sceną dla talentów narodowych a nie etatowych, a w czasie mojej pierwszej kadencji liczna grupa śpiewaków uważała, że skoro ma etaty, musi dostać role. Ze związkami zawodowymi zawarłem umowę, że nie ingerują w sprawy artystyczne. Było 1300 osób zatrudnionych, dziś jest niewiele ponad tysiąc.

To nie jest reforma? I nic więcej nie trzeba?

Jest ogromnie dużo do zrobienia, protestuję jednak przeciwko łatwym sądom. Trzeba zająć się wykorzystaniem różnych przestrzeni tego budynku, zarówno do celów komercyjnych, jak i artystycznych. Problem kolejny – to zmiana systemu produkcji teatralnych. Przygotowaniem premiery powinien się zająć jeden producent, który korzystając z poszczególnych działów teatru, miałby stały wgląd w sprawy techniczne i finansowe powstającego spektaklu.

Czy dlatego jedną z pierwszych pana decyzji było powołanie zastępcy, który zajmie się sprawami inwestycyjnymi i technicznymi?

Zmodyfikowany statut Opery Narodowej zakłada, że dyrektor naczelny zarządza teatrem poprzez czterech zastępców, ale nie precyzuje, jakie sprawy należy im powierzyć. Jeden z nich będzie więc od problemów inwestycyjno-technicznych. Nie chcę zdradzać szczegółów, by nie wywołać kolejnej burz, ale mogę obiecać, że foyer czy Sale Redutowe będą lepiej służyć i sztuce, i publiczności.

Czy zatem Opera Narodowa, korzystająca z ponad 60 milionów złotych dotacji, będzie potrzebowała jeszcze więcej pieniędzy?

Rozmawiałem o tym z ministrem Zdrojewskim, bo choćbyśmy nie wiem, jak racjonalnie gospodarowali pieniędzmi, nie wykroimy funduszy na inwestycje pozwalające uczynić z Opery Narodowej teatr prawdziwie nowoczesny. Chcielibyśmy nadać nowy kształt sali kameralnej, stworzyć tam przestrzeń, pozwalającą na dowolną aranżację sceny oraz widowni. Urządzenia techniczne dużej sceny, zainstalowane w 1965 roku, są bardzo przestarzałe. Musimy jednak przedstawić sensowny plan, a minister odpowie, jakie są możliwości finansowe na najbliższe cztery lata.

Każdy dyrektor Opery Narodowej tłumaczył, że zrobiłby więcej, ale brakowało mu przychylności ministerstwa. Pan był i szefem tego teatru, i ministrem. Czy obie strony mogą działać zgodnie?

Bez dobrej współpracy z ministrem ten teatr nigdy nie zrealizuje swej misji, wiem coś o tym, bo za swej pierwszej kadencji doświadczyłem co to znaczy brak życzliwości ze strony szefa resortu kultury. Minister Wnuk-Nazarowa, która mnie powołała, przecież odeszła, z jej następcami stosunki układały się różnie. Tymczasem swą skalą Opera Narodowa wykracza poza wszelkie rutynowe zasady funkcjonowania jakiejkolwiek instytucji kulturalnej w tym kraju, a nawet w Europie trudno było znaleźć podobnych jej obiektów.

Może więc część kompetencji ministerialnych powinny przejąć rady powiernicze działające przy narodowych instytucjach kultury? Pierwsza już została powołana dla Muzeum Narodowego w Warszawie.

Ta idea krąży u nas od lat, zresztą nie wymyślono jej w Polsce, a staramy się korzystać z doświadczeń innych krajów. Duże instytucje kulturalne, pracujące własnym rytmem, ciężko przechodzą wstrząsy wywołane nagłymi zmianami dyrekcji czy zasad finansowania, a mającymi często podłoże polityczne. Rada, czyli grono ludzi zaufania publicznego, może stać się partnerem do rozmowy z przedstawicielami świata polityki i uniemożliwić doraźne ingerencje. Powinna być strażnikiem pewnej ciągłości, rozumianej jako wartość w kulturze.

Skoro minister chciał, by do teatru wrócił Mariusz Treliński, to pana zadaniem jest otoczenie go opieką i stworzenie warunków do pracy czy raczej kontrolowanie i studzenie w pomysłach?

Wszystko po trochu. Z Mariuszem świetnie się rozumiemy, mamy wspólne doświadczenia w filmie, teatrze, operze. Chcemy stworzyć tandem, jednak reguły gry muszą być jasne. Wspólnie dyskutujemy, ale decyzje artystyczne podejmuje on, ja zaś te o charakterze strategicznym, włączając w to kwestie programu i repertuaru. Chcę w ogóle zebrać silne indywidualności, które będą stanowiły jeden zespół.

Jest to możliwe?

Tak, tylko potrzebna jest umiejętność zarządzania wizją. Moja wiara w silę struktur jest limitowana, należy je podporządkować celowi, do którego się zdąża. Naszym jest jakość artystyczna, repertuar atrakcyjny zarówno dla tradycyjnej publiczności, jak i dla tej zorientowanej na sztukę nowoczesną. A każde przedstawienie ma być świętem dla widza. Nie stać nas na wielkie gwiazdy na co dzień, ale muszą pojawiać się pierwszorzędne nazwiska z Europy. Oczywiście czeka nas też wielka praca promująca własne talenty. Niemal wszyscy nasi śpiewacy, którzy dziś robią kariery w świecie, zaraz po szkole wyjechali z Polski. A to przecież powinno być zadanie dla Opery Narodowej.

Kiedy widz zobaczy efekty tej pracy?

Bierzemy pełną odpowiedzialność za przyszły sezon, choć i tak mamy na to bardzo mało czasu. Ale nasze starania publiczność powinna dostrzec wcześniej. Do końcu roku niczego nie zmienimy, ale pewne korekty w repertuarze zrobimy od stycznia 2009 roku. Chcemy znów ożywić salę kameralną, myślimy też o zastąpieniu „Hrabiny” Moniuszki i „Trubadura” Verdiego innymi premierami.


Waldemar Dąbrowski, dyrektor naczelny Opery Narodowej

Rocznik 1951, ukończył studia na Politechnice Warszawskiej, ale od początku zajął się animacją życia kulturalnego. Był szefem warszawskiego klubu Riwiera-Remont (1973 – 1978), gdzie zorganizował wiele głośnych imprez, m.in. światową premierę filmu „Zawód reporter” Antonioniego z udziałem reżysera.

W latach 80. z Jerzym Grzegorzewskim prowadził Centrum Sztuki Studio w Warszawie. Zajmował się produkcją spektakli teatralnych, organizacją wystaw, doprowadził do powstania orkiestry Sinfonia Varsovia. Potem zajął się polityką, w 1990 r. powołany przez Tadeusza Mazowieckiego na stanowisko podsekretarza stanu w Ministerstwie Kultury i Sztuki pełnił tę funkcję do 1994 r., był też szefem Komitetu Kinematografii. Po kilku latach spędzonych w Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych wrócił do kultury. W 1998 r. został dyrektorem naczelnym Opery Narodowej i to on pozyskał dla niej reżysera Mariusza Trelińskiego.

W latach 2002 – 2005 był ministrem kultury w ekipach SLD Leszka Millera i Marka Belki. Na początku br. minister Bogdan Zdrojewski uczynił go pełnomocnikiem ds. Roku Chopinowskiego, a z końcem września mianował szefem Opery Narodowej.



rozmawiał Jacek Marczyński