nr 303,   30-12-2008


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Mogę śpiewać sześć godzin


W naszym cyklu wywiadów baryton Artur Ruciński, solista Opery Narodowej z nominacją do Paszportu "Polityki", mówi o tym, co ważnego w jego artystycznym życiu wydarzyło się w minionych miesiącach.

    Można odnieść wrażenie, że żadna ważna premiera nie mogła się w tym roku obejść bez pana.

Artur Ruciński: To przesada, ale mam szczęście: zapraszają mnie różne teatry. A ja każdym występem staram się potwierdzić, że trzymam poziom.

Która rola była szczególnie ważna?

- Największy sukces odniosłem chyba jako Walenty w "Fauście" w Operze Narodowej w reżyserii Roberta Wilsona. Najpoważniejszym wyzwaniem był zaś ksiądz Grandier w "Diabłach z Loudun" przygotowanych przez Laco Adamika na otwarcie gmachu Opery Krakowskiej. Było to moje pierwsze spotkanie z muzyką Krzysztofa Pendereckiego. Długo się zastana- wiałem, czy przyjąć tę rolę, ale gdy zagłębiłem się w libretto, przekonałem się, że to fascynujące zadanie aktorskie. Ksiądz Grandier jest postacią złożoną, niejednoznaczną i bardzo dramatyczną.

Jak pracuje pan nad rolą? Na pierwszą próbę przychodzi pan z własną wizją swego bohatera?

- Najpierw czytam starannie libretto i staram się dotrzeć do rozmaitych źródeł. Żyjemy we wspaniałej epoce Internetu. Dzięki temu można znaleźć wiele informacji o dawniejszych inscenizacjach, posłuchać nagrań wspaniałych artystów sprzed lat. Kiedy już wiem, o czym mam śpiewać, skupiam się na muzyce.

Dyskutuje pan z reżyserami?

- Często. W dzisiejszym teatrze chcą oni nadać inne znaczenie klasycznym dziełom. Nie zawsze się z tym zgadzam, ale wiem, że każda sztuka, także opera, musi ewoluować, jeśli pragnie dotrzeć do młodego pokolenia. Ja też nie chcę być artystą ze skansenu. Gdy pomysły reżysera nie przeszkadzają mi w śpiewaniu, jestem na nie otwarty.

Nawet wówczas, gdy Laco Adamik w scenie erotycznej zdecydował się rozebrać Grandiera?

- Zostałem jednak w bieliźnie, choć miała być cielista, a tuż przed premierą wręczono mi białe slipy i nagość straciła znaczenie symboliczne. Jestem młody, mogę pokazać ciało. Dyskutowałem nad tą sceną z reżyserem, nie byłem pewny reakcji widzów, ale Laco Adamik poprowadził ją bez niepotrzebnej dosłowności.

A jak się pracowało z Robertem Wilsonem? O tym amerykańskim reżyserze krążą legendy.

- Po pierwszych próbach "Fausta" miałem wrażenie, że czeka nas drobiazgowa praca nad ruchem każdego palca. Obawiałem się, czy nie pogubimy się w szczegółach, gdyż warszawska scena jest ogromna, widz dostrzega tylko mocne gesty. Robert Wilson też to w końcu zrozumiał. Ale mieliśmy wiele problemów, gdyż on buduje spektakl niezwykle precyzyjnie. Poruszamy się więc jak aktorzy japońskiego teatru kabuki.

Nie czuł się pan tym skrępowany?

- To rzeczywiście trudne, zwłaszcza gdy śpiew angażuje emocje oraz wymaga kontaktu wzrokowego z dyrygentem. Mam jednak za sobą półtora roku nauki w szkole baletowej, potrafię łączyć ruch i gest z kontrolą głosu. Sprawność fizyczna jest zresztą wręcz niezbędna w dzisiejszym teatrze. Jeżdżę na rowerze, pływam, to najlepszy sport dla śpiewaka.

Już w pierwszych rolach, gdy debiutował pan w Warszawskiej Operze Kameralnej osiem lat temu, sprawiał pan wrażenie, że dobrze czuje się na scenie.

- Moi rodzice występowali w Mazowszu. Ojciec założył potem własny zespół folklorystyczny, jeździł z nim po świecie. Rodzice często zabierali mnie ze sobą, styczność ze sceną miałem zatem od najmłodszych lat. Później zacząłem uczyć się gry na skrzypcach, ale po trzech latach zrezygnowałem i przeniosłem się do szkoły baletowej. Aż wreszcie wylądowałem w normalnej podstawówce. W liceum z kolei grałem na oboju, ale i ten instrument mi się znudził, więc wymyśliłem sobie klasę śpiewu rozrywkowego w szkole na Bednarskiej. Tam usłyszała mnie profesor Bożena Betley. Kazała mi rzucić papierosy i zachęciła, bym kształcił głos na poważnie. Po pół roku wygrałem konkurs dla uczniów szkół średnich i tak się to zaczęło.

A do Mazowsza pana nie ciągnęło?

- Dyrektor Witold Zapała znał doskonale moich rodziców. Zapraszał mnie i siostrę, która skończyła szkołę baletową, do zespołu. Konsekwentnie odmawiałem, choć lubię folklor i jako małe dziecko występowałem w zespole ludowym.

Chyba sprawiał pan rodzicom sporo kłopotów tymi ciągłymi zmianami.

- Byłem niespokojnym duchem, ale w granicach normy. Jak każdy nastolatek nie myślałem o przyszłości. Opatrzność zresztą chyba nade mną czuwa, mam dużo szczęścia. Kariera przebiega zgodnie z planem, mam już swój repertuar i dobrą kondycję głosową, mogę ruszać w świat. Ale jestem człowiekiem bardzo rodzinnym, więc choć śpiew jest moją pasją, to najważniejsi pozostają moi bliscy.

Dom już pan zbudował?

- W pięknym miejscu, niedaleko Puszczy Kampinoskiej. Mam wspaniałą żonę, która mnie rozumie i wspiera. Też jest muzykiem, ale jej pasją jest jazz.

Nie boi się pan, że za bardzo się pan eksploatuje? Niektórzy mówią, że Artur Ruciński nie odrzuca żadnej propozycji.

- To nieprawda. Zdecydowanie unikam ról dramatycznych, wyjątek zrobiłem dla Grandiera w "Diabłach z Loudun". Gdy jednak dostałem w tym roku propozycję występu w roli Gerarda w "Andrea Chenier" Giordano we Francji, odmówiłem od razu. Owszem, zarobiłbym dużo pieniędzy, jednak po kilkunastu przedstawieniach i forsowaniu głosu musiałbym długo wracać do zdrowia. Mogę jednak śpiewać sześć godzin dziennie i nie dzieje się nic złego poza tym, że bolą mnie mięśnie brzucha. Odpukując w niemalowane drewno, powiem, że nie choruję.

Co będzie w przyszłym roku?

- Na scenę Opery Narodowej wróciła "Dama pikowa", w której wystąpię już 6 stycznia. Przedstawienie poprowadzi sam Valery Giergiev. Czeka mnie nowa rola: Lescaut w "Manon Lescaut" Pucciniego. Dzięki zaproszeniu pani Elżbiety Pendereckiej przygotowuję ją na Wielkanocny Festiwal Beethovenowski, potem powtórzę w Szwajcarii. Będą oczywiście spektakle, które już śpiewałem w tym roku w Warszawie, Krakowie czy we Wrocławiu, gdzie niedawno zadebiutowałem jako Ford w "Falstaffie". Od niedawna mam świetnego menedżera, więc nie muszę zajmować się rzeczami niezwiązanymi ze śpiewem. Czekają mnie przesłuchania w Paryżu, Brukseli i na pewno w kilku innych ważnych miejscach w Europie. Myślę, że nadszedł czas, by pojeździć i zaprezentować się poza Polską. Zawsze jednak będę chętnie do niej wracał.

I nie żałuje pan, że nie został piosenkarzem?

- Dziś nie wyobrażam sobie siebie w takiej roli.



rozmawiał Jacek Marczyński