nr 5/31-01-10,
  25-01-2010



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Niedole niecnoty


Najpierw była Marią, potem Małgorzatą, by stać się Molettą. W każdym wcieleniu trudniła się jednak najstarszym zawodem świata.

    Wszyscy nad Wisłą wiedzą, ale może przypomnę, że "La Traviata" (Zabłąkana), opera napisana przez Giuseppe Verdiego w 1853 roku, to muzyczna wersja "Damy kameliowej", słynnej powieści Aleksandra Dumasa syna. Dumas napisał ją zainspirowany dramatycznym romansem z Marie-Alphonsine Duplessis, luksusową damą do łóżkowego towarzystwa. W powieści przechrzcił ją na Marguerite Gautier, ale - jak sam przyznawał - pisząc, nie był jeszcze na tyle dojrzałym autorem, by zmyślać, więc po prostu opowiadał prawdę.

Kurtyzana jako bohaterka? W literaturze XIX wieku nie było to żadnym novum. Być może biorąc za wzór najsłynniejszą nawróconą jawnogrzesznicę, biblijną Marię z Magdali, pisarze w wiekach poprzednich czynili prostytutid głównymi heroinami. Niewykluczone, że pierwszą była XV-wieczna Celestyna, jeden z archetypów hiszpańskiej literatury - była dziwka, rajfurka i "naprawiaczka utraconej cnoty'. Jednak trudno uznać ją za bohaterkę budzącą sympatię. Jednak już Moll Flanders (bohaterka Daniela Defoe) czy Manon Lescaut (z powieści wielebnego Antoinea Prevosta) - tak. Święta dziwka z czasem stała się regularną główną postacią dzieł literackich, teatralnych czy filmowych - by przypomnieć Sonię Marmieładową ze "Zbrodni i kary" Fiodora Dostojewskiego, Holiday Golightiy ze "Śniadania u Tiffany'ego"Trumana Capote, Cabirię z filmu F. Felliniego, Vivian z "Pretty Woman" czy wreszcie Satine z musicalu "Moulin Rouge". Może nie każda z wymienionych pań trudniła się prostytucją, jednak każda czerpała korzyści finansowe z towarzyszenia mężczyznom.

I każda okazywała się w głębi serca aniołem. Niektóre zrywały z procederem, łącząc się w szczęśliwym związku z umiłowanym. Historia Marie-Alphonsine Duplessis i jej literackiego alter ego, Marguerite Gautier, nie należy do szczęśliwych. Historyczny pierwowzór, ukochana kurtyzana młodego Dumasa, prostytutka od 16. roku życia, zmarła na gruźlicę w wieku 21 lat. Ten sam tragiczny los dotyka bohaterkę na kartach powieści Dumasa (i w libretcie opery Verdiego). Tragiczna miłość, jaka połączyła młodzieńca z dobrej rodziny z luksusową ladacznicą, to - wydawałoby się - wspaniały temat na operę. Rzecz w tym, że w owym czasie bohaterkami oper bywały królowe, boginie i inne niekoniecznie realne figury. Verdi jednak nie miał wątpliwości: obejrzana przezeń w Paryżu sztuka "Dama kameliowa" na podstawie Dumasowskiej powieści nadawała się znakomicie. Był rok 1852, impresario naglił, by na karnawał w Wenecji roku następnego kompozytor przygotował kolejne dzieło. Nadworny librecista Verdiego, Francesco Maria Piave, podjął się zadania. Ledwie jednak Verdi przesłał szkic treści, w Wenecji zapanowało oburzenie: cóż za nieobyczajny temat! Cenzorski duch wstąpił w producentów karnawału, którzy zażądali: skoro już mamy zajmować publiczność jakąś dziewką ucieszną, niechże rzecz dzieje się półtora wieku wcześniej.

Skąd ten opór? Przecież temat, jak napisano wyżej, nie był tabu... Należy jednak pamiętać, że o ile w wiekach wcześniejszych opera i inne przedstawienia muzyczne skierowane byty albo do dworu (nierzadko zepsutego), albo do plebsu (stojącego twardo na ziemi), o tyle wiek XIX przyniósł w dziedzinie odbioru dzieł muzycznych zasadniczą zmianę. Sam Giuseppe Verdi był jednym ze sprawców i beneficjentów tego stanu rzeczy. W owej epoce do wielkich pieniędzy i głosu doszło mieszczaństwo. Jako względnie świeżo wyemancypowana klasa cierpiało na kompleksy nuworyszy i chciało poczuć blichtr, zbudować własne świątynie. Ponieważ gmachy giełd i parlamentów' zaspokajały tylko część tych marzeń, pobudowano teatry i sale koncertowe. Zbiegło się to w czasie z wyrastającym z ducha romantyzmu kultem artystów jako ludzi, którym dostępne są nadprzyrodzone talenty i doznania, artystów-bożyszczy. Czyli to, co dzisiaj określamy jako system idoli. Idolami byli tenor Enrico Caruso, skrzypek Niccolo Paganini, pianista i kompozytor Ferenc Liszt... Idolem stał się też Giuseppe Verdi, choć sam się na scenie nie produkował.

A ponieważ artyści byli bogom podobni, zaś sale koncertowe i opery - świątyniom, wszystko musiało sprzyjać pełnemu namaszczenia kultowi. To w XIX wieku zgaszono światła nad publicznością, by sztuka była lepiej wyeksponowana. A skoro w świątyni byliśmy, należało i tematy podporządkować wzniosłej scenerii. Stąd temat "Traviaty" - zbłąkanej moralnie dziewczyny - musiał budzić sprzeciw. Pierwsze przedstawienia okazały się fiaskiem. Nie tylko zresztą ze względu na konsternację publiczności, ale błędy obsadowe. Verdi musiał wymienić primadonnę, całość zatytułował asekuracyjnie "Moletta" (ponieważ główna bohaterka u Piavego zmieniła personalia na Violettę Valery) i... od razu poszło. Wkrótce nastąpił efekt kuli śniegowej: fama arcydzieła Verdiego poszła w świat, kompozytor powrócił do pierwotnego tytułu i przywrócił pierwotny czas akcji, czyli połowę XIX wieku.

Dziś "La Traviata" jest jedną z najczęściej granych oper na świecie - ustępuje tylko dwóm dziełom Giaccomo Pucciniego "Madame Butterfly" i "Cyganerii". A skoro o Puccinim mowa - dopiero 30 lat po Verdim drugi maestro zdecydował się na opowiedzenie własnej historii kobiety wszetecznej profesji, pisząc "Manon Lescaut"... Wcześniej na ten sam temat operę "Manon" napisał Jules Massenet - ale także grubo po Verdim.

"Traviata" była też od lat elementem żelaznego repertuaru warszawskiego Teatru Wielkiego - Opery Narodowej. Publiczność mogła się czuć bezpieczna, na deskach gmachu przy placu Teatralnym królowały sprawdzone hity. Ale powracającego tu półtora roku temu na stanowisko dyrektora artystycznego Mariusza Trelińskiego bynajmniej to nie cieszyło. Zapowiadał, że przewietrzy" afisz Opery Narodowej, że wpuści dużo pozycji spoza klasycznego kanonu. Stąd zbliżająca się premiera "Traviaty" Verdiego wzbudziła pytanie, czy Treliński nie skapitulował, ulegając wymogom widowni.

- Nigdy nie mówiłem, że repertuar klasyczny w ogóle zniknie - mówi "Newsweekowi". - Nie można zakłócać proporcji, to byłoby szaleństwem. Klasyczne opery też często mówią coś ważnego o nas samych, jeśli spojrzymy na nie głębiej. Dla reżysera "Traviata" to fascynująca opowieść o przygotowaniu do śmierci. - Moletta wie, że jest umierająca, uświadamia to sobie, przechodząc wszystkie etapy, od buntu przez wyparcie po pogodzenie się - opowiada Treliński. - Udało mi się chyba zbudować opowieść o tym, jak ważne jest życie i jak śmierć przywraca proporcje w jego postrzeganiu. W ten sposób historia Moletty i Alfreda staje się opowieścią o nawróceniu, przyjęciu prawdziwej hierarchii wartości.

Spektakl z pewnością zrobi wrażenie - Treliński kolejny raz współpracuje ze znakomitym słowackim scenografem Borisem Kudlicką. Po szerokiej na 46 metrów scenie przesuwać się będą obrazy ilustrujące kolejne sceny. Wszystko będzie w ciągłym, choć gasnącym stopniowo ruchu - od początkowego wybuchu energii i fałszu życia do finalnego wyciszenia i prawdy ostatecznych rozstrzygnięć. - Perspektywa śmierci będzie widoczna od początku, bo ona jest tu zwierciadłem, w którym oglądamy wszystkie decyzje bohaterki - mówi reżyser. Oczywiście, nie sama muzyka i scenografia sprawiają, że już teraz o "Traviacie" Trelińskiego mówi się jak o wielkim wydarzeniu. Sprawia to także obsada. W tytułowej roli wystąpi gwiazda mediolańskiej La Scali Aleksandra Kurzak - nasz eksportowy sopran (Moletta to bowiem - co jest wyjątkiem na de innych operowych ladacznic - nie mezzosopran, ale sopran). A w rolach Alfreda i jego surowego ojca Giorgia pojawią się tenor Sebastien Gueze, młody francuski artysta, nagradzany przez samego Placida Domingo, oraz baryton Andrzej Dobber, od niedawna związany z Metropolitan Opera.



Filip Łobodziński




Komentarze z serwisu e-teatr.net

Artykuł pod każdym względem fascynujący. Przede wszystkim - kto to jest ta "Moletta"? Po francusku istnieje wprawdzie "clé à molette", ale to oznacza klucz do roweru, więc nawet jeżeli chodzi o tzw. życie na karte rowerową, to chyba jednak nie w tym rzecz. No, niech będzie, że uporczywa literówka. Są jednak inne atrakcje. Verdi nigdy "asekuracyjnie" nie zatytułował opery "Violetta". Taki tytuł nosiła dopiero wersja paryska, wystawiona w roku 1864, czyli w 11 lat po weneckiej prapremierze, a nosiła go dlatego, że Léon Carvalho wystawił utwór w przekładzie francuskim (główne postaci przechrzczono, à la mode de Paris), a jego autorzy nie mieli pomysłu na przekład oryginalnego tytułu. Był natomiast inny tytuł, zgodny z życzeniem cenzury: Miłość i śmierć. Ponadto: Paganini umarł anno 1840. Liszt anno 1886. Sędziwy Verdi anno 1901. Dokładnie wtedy, gdy Verdi opuszczał ten padół łez, Caruso poczynał odnosić pierwsze triumfy. Czyli trudno wmieszać go w to akurat towarzystwo, jako idola tłumów. Można by oczywiście znaleźć rzesze legendarnych śpiewaków współczesnych Paganiniemu, czy Lisztowi, którzy, jak oni, przyprawiali słuchaczy o szaleństwo, w tym celu jednak drogi Kolega Dziennikarz musiałby wstać od komputera i zajrzeć do jakichś źródeł, zamiast ufać swej pamięci. Znalazłby tam również daty premier obu Manon: to Massenet napisał swoją w 30 lat po Traviacie (1884), bo Puccini napisał swoją 10 lat później. Ale mam jeszcze gorszą wiadomość: w roku 1856, czyli w trzy lata po prapremierze Traviaty, odbyła się w Paryżu prapremiera opery Aubera... Manon Lescaut. No i to by było na tyle.
Piotr Kamiński