28.05.2014
i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Przed premierą "Moby Dicka" - wywiad z Eugeniuszem Knapikiem


W czerwcu, na deskach Opery Narodowej w Warszawie, odbędzie się premiera opery „Moby Dick” Eugeniusza Knapika w reżyserii Barbary Wysockiej. Solistów, chór i orkiestrę symfoniczną poprowadzi Gabriel Chmura. O okolicznościach powstania utworu i jego przesłaniu z kompozytorem rozmawia Magdalena Stochniol.

   

Jak to się stało, że na kolejną swoją operę wybrałeś właśnie Moby Dicka?

Przyznaję, że ten temat został mi podsunięty, i to wiele lat temu. Poszukiwałem wówczas tekstów do cyklu pieśni Up Into the Silence, który miał być – jak to wtedy założyłem – moim pożegnaniem z XX wiekiem. I tak, poszukując ich, spotykałem się z wieloma osobami. Jedną z nich był Paweł Jędrzejko, wówczas młody doktor w Instytucie Języka i Literatury Angielskiej i Amerykańskiej. Podczas jednego ze spotkań Paweł zaczął opowiadać mi o Moby Dicku. Mówił – słuchaj, to jest tak wspaniałe dzieło, że tylko sięgnąć, i jest opera. Ja, jak wiesz, byłem akurat „po operach”, to był 1996-97 rok, czyli niedługo po skomponowaniu trylogii The Minds of Helena Troubleyn. Pracowałem nad nią prawie 10 lat. Miałem dość!

Ale jednak…

Przyznałem, że być może jest to ciekawy temat, ale nie dla mnie. Uznałem, że o polowaniu na wieloryby nie ma sensu pisać opery. Jednak Paweł próbował ukazać mi wszystkie wątki i płaszczyzny powieści, by jak najpełniej przekazać zawartość tego dzieła. Przeczytałem całość i uznałem, że książka rzeczywiście jest ciekawa – głównie ze względu na wątki ukryte. I to właśnie wydało mi się niezwykle fascynujące. Gdy w 1999 roku zwrócili się do mnie Waldemar Dąbrowski i Jacek Kasprzyk z propozycją napisania opery, uznałem, że jeśli jeszcze raz miałbym „wejść do tej rzeki”, to być może idealnym materiałem na libretto byłby rzeczywiście Moby Dick. I przeczytałem go po raz drugi.

Co Cię najbardziej pociągnęło w tym dziele?

Jego wielopiętrowość! Jest tam niezwykle interesujący wątek biblijny, a całość jest przesycona symbolami. Warstwy te nakładają się na siebie, otwierając nas na perspektywę człowieka jako takiego i jego relacje z Absolutem. Wieloryb jako ssak, oczywiście najzupełniej nie. Rozpocząłem poszukiwanie kogoś, kto mógłby napisać libretto. Znów odbyłem wiele spotkań, pytałem przyjaciół, padały różne nazwiska. I podczas jednego z takich spotkań, na tarasie kawiarni na placu zamkowym, padło nazwisko Krzysztofa Koehlera. Krzysztof był wówczas w Stanach Zjednoczonych. Po jego przyjeździe umówiliśmy się na spotkanie w kawiarence Larousse w Krakowie. Zgodził się napisać, decyzja zapadła. Skoro był librecista, to nie pozostało mi nic innego, jak przeczytać książkę po raz trzeci. I dopiero trzecia lektura – czytałem już nie po kolei, lecz pojedyncze rozdziały, a jest ich 135! – ujawniła mi głębię tego dzieła.

Zupełnie jak z poznawaniem utworu muzycznego?

Tak. Sposób wejścia w dzieło jest dokładnie taki sam. Zgodziliśmy się, że wątek fabularny musi pozostać, wszystko jednak przenosimy w symbol: ocean jest symbolem, Pequod jest symbolem, relacje między ludźmi, wreszcie – biały wieloryb. Po paru miesiącach było gotowe libretto i dopiero mogłem zacząć myśleć muzycznie. Jednak kiedy rozpocząłem komponować, niemal od razu wszystko poukładało mi się zupełnie inaczej. Poczułem, że powinienem zacząć narrację od końca i rozpocząć operę od słów: „Call me Ismael!” Poprosiłem Krzysztofa, byśmy zaczęli jeszcze raz. Jestem mu niezwykle wdzięczny za to, że pomimo wielu innych swoich prac, zaczął pracować od początku!

A jak przebiegała współpraca z Barbarą Wysocką?

Waldemar Dąbrowski zaproponował mi Barbarę Wysocką po pierwszych znaczących jej sukcesach w operze. Na dodatek, co wydawało mi się ważne, posiada ona wyższe wykształcenie muzyczne. Spotkaliśmy się kilka razy, rozmawialiśmy w sumie parę godzin. Raczej słuchała, niewiele mówiła. Dopiero po kilku miesiącach przedstawiła mi koncepcję, bardzo interesującą. Ale jak to wyjdzie – nie mam najmniejszego pojęcia. Reżyserka strzeże swej tajemnicy.

O czym więc jest Moby Dick?

To opowieść o relacji człowieka z Bogiem. Ahab, który oskarżając Boga, o to że został przez niego głęboko, niesłusznie okaleczony, planuje zemstę. Mamy tu do czynienia z psychologiczną próbą spojrzenia na to, czym jest cierpienie, co je wyzwala, jak łatwo przechodzi w nienawiść i żądzę odwetu. Ahab kładzie wszystko na jedną szalę, swoją rodzinę, życie załogi, statek – nic nie ma znaczenia, tylko żądza zemsty. Giną wszyscy oprócz Izmaela. On musiał być ocalony, by świadczyć o tym co się wydarzyło, dać świadectwo prawdzie.

Ahab jest postacią negatywną, ale czy starasz się go jakoś zrozumieć?

Dla mnie jego postawa jest nie do zaakceptowania, no bo jak można mu współczuć? Naraził nie tylko siebie, ale i całą załogę, zupełnie przypadkowych ludzi. No i najważniejsze: to imię ze wszystkimi konotacjami. Melville wybrał je świadomie. Imię króla Izraela, mordercy proroków, któremu psy lizały rany po śmierci! Takich Ahabów pałających żądzą zemsty jest mnóstwo wokół, ale czy wywołują w nas odruch współczucia? Czyż los ich nie jest zawsze taki sam, zmienia się tylko liczba tych, których pociągną za sobą w otchłań!

Czwarty akt jest niezwykle dramatyczny…

Do połowy trzeciego aktu Ahaba nie ma. Jego nieobecność jest źródłem wielkiego napięcia, bo wszyscy czują, że coś jest nie tak. Niby jest kapitan, ale dlaczego ukryty? Płyną kilka miesięcy i nie wiedzą w jakim celu. Okręt płynie bez głowy – to słowa Eliasza. Dopiero w momencie gdy majtek zawoła: „Jest! Dmucha! Jest biały!”, wszystko się zmienia. Czujemy, że to co było zakryte, staje się stopniowo odkryte. Do tego momentu można się było łudzić, ale teraz to, co było dotąd tylko przygodą, staje się grą o wszystko. Nie tylko o życie, ale o coś więcej. O uzurpację człowieka do panowania nad życiem i śmiercią, do przekraczania granic, których nie można przekroczyć... W punkcie kulminacyjnym jest scena, w której Ahab prawie szaleje z nienawiści. Przed ostatecznym atakiem szuka sprzymierzeńca i, nacinając sobie żyły, zawiera pakt z diabłem. W momencie katastrofy wszystko się zmienia. Muzyka się zmienia... Mogę tylko powiedzieć, że starałem się napisać najpiękniejszą muzykę, jaką potrafiłem. To jest oczywiście bardzo osobiste.... Wszyscy włącznie z całą załogą zostajemy wchłonięci w piękno, nie ma już cierpienia, nie ma granic, zemsty, żądzy, tego, co było do tej pory.

Nazwałeś Moby Dicka operą – misterium. Jak to rozumiesz?

Od początku wiedziałem, że nie będzie to typowa opera, tylko rodzaj widowiska. A misterium? To po prostu uchylenie pewnych drzwi dla tych, którzy będą próbowali to dzieło interpretować. Dzięki muzyce nie ma jednoznaczności, każdy słuchacz wybierze odpowiednią dla siebie drogę. Jedno jest pewne – w operze to muzyka jest źródłem i wykładnią sensu. Wszystko jest zakodowane w dźwiękach.



Magdalena Stochniol