nr 257,
  2-11-2009



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Borys Godunow, czyli anatomia władzy


"Borys Godunow" Trelińskiego jest spektaklem kontrastów i sprzeczności, który pozostawia wiele znaków zapytania. Najsmutniejsze jednak jest to, że to kolejna premiera w Warszawie, w której pomysły inscenizacyjne całkowicie podporządkowały sobie stronę muzyczną

    "Borys Godunow" Modesta Musorgskiego, pierwsza premiera nowego sezonu w Teatrze Wielkim Operze Narodowej, jest przeniesieniem spektaklu z Litewskiego Narodowego Teatru Opery i Baletu w Wilnie, gdzie miał on premierę w lutym ubiegłego roku. I jak to bywa w przypadku oper reżyserowanych przez Mariusza Trelińskiego, nie jest to kopia litewskiej produkcji, choć zmiany są kosmetyczne.

Dzieło Musorgskiego zostało oparte na utworze Aleksandra Puszkina. To opowieść o dawnej Rosji (Borys był carem w latach 1598-1605), ale także o mechanizmach sprawowania władzy i jej bezwzględnym wykorzystywaniu. Treliński sięgnął po pierwszą wersję opery, tę odrzuconą w 1871 r. przez Teatr Maryjski w Petersburgu, której wytknięto m.in. brak wyrazistej roli kobiecej (kompozytor dopisał akt polski z Maryną Mniszchówną). W oryginalnej wersji opublikowanej w 1928 r. w Londynie dramat (w siedmiu obrazach z prologiem) dzieli się na dwie części.

Tropiąc pomysły kompozytora, Treliński ogniskuje swój spektakl na postaci Borysa. W jej prowadzeniu od początku do końca widać konsekwencję. Poznajemy go jako sprytnego gracza, który za wszelką cenę dąży do władzy, widzimy, jak podporządkuje sobie lud, obserwujemy w sytuacjach rodzinnych, wreszcie w chwili agonii. Reżyser stara się prześwietlić Borysa, pokazać jego psychikę, zrozumieć metody działania. Sceny z udziałem cara to najmocniejsze punkty tego spektaklu. Intronizacja Borysa - oszczędna, lecz przez to jakże sugestywna; przypominająca hołdy składne włodarzom ZSRR - jest w swej prostocie i sile zachwycająca. Podobnie jak i finał - śmierć cara mająca coś z dramatu szekspirowskiego. Ten spektakl od krwi się zaczyna (prawowitego następcy tronu) i na krwi kończy. A więc "Borys", to rzecz o narodzinach potęgi cara oraz jego upadku.

W operze Musorgskiego mamy także inne plany. Knujące otoczenie, tajemniczego mnicha Pimena, wreszcie "narodziny" Samozwańca. To sekwencje rozwijające się równolegle, w swoim tempie. Problem w tym, że wszystkie te wątki zostały potraktowane pobocznie jak epizody, czasami bez związku z główną narracją. I dlatego "Borysa Godunowa" ogląda się niczym serial podzielony na siedem odcinków, których łączność z tematem głównym zmienia się jak w kalejdoskopie. Podczas gdy koronacja cara zniewala potęgą światła i koloru, scena w celi Pimena jest statyczna, a następna scena w karczmie (czy raczej agencji towarzyskiej) - ociekająca seksem, razi kliszami.

Inscenizacja jest całkowicie współczesna. My, jej odbiorcy, śledzimy historię cara, siedząc jakby przed telewizorem, bowiem Treliński przenosi "Borysa" do studia telewizyjnego, co nie dziwi - żyjemy wszak w czasach dominacji kultury obrazkowej. Otaczają nas kamery, monitory, wyświetlane filmy (np. "Wilk i zając"), obsługa techniczna dyrygująca ruchem na scenie. Na zakończenie wszyscy spotykamy się w wielkim, przygotowanym z rozmachem, telewizyjnym show. To w studiu z przeciwnymi drużynami kiboli odbywa się sąd nad Borysem. To tu Jurodiwy, głos ludu - w tej partii obsadzono chłopca (znakomity Przemek Domański) - ma czelność i odwagę wymówić znamienne zdanie: "Nie wolno modlić się za cara Heroda!", co wzbudza konsternację, ale przecież w programie musi być gorący "news". Największa różnica między produkcją litewską a warszawską tkwi właśnie w zakończeniu. Finał, który w Wilnie raził napastliwością i chaosem, uzyskał odpowiednie proporcje. Studio telewizyjne staje się tylko częścią całego kontekstu. Symboliczna śmierć cara i jego syna piękną klamrą spina całość.

Pod względem muzycznym ciężar spektaklu dźwiga Borys. Rosyjski baryton Nikolai Putilin jest carem nostalgicznym, nie czuć w nim ani przez chwilę mordercy - raczej człowieka, który pragnie odkupić swą winę. Putilin, niezły aktorsko, zaśpiewał dobrze, choć daleko mu do legendarnych odtwórców tej roli. Znakomicie zaprezentowały się kolejne dwa niskie głosy: Rafał Siwek w partii Pimena i Anatolij Kotscherga jako Warłam. Największą porażką była obsadzenie w roli Szujskiego litewskiego tenora Audriusa Rubežiusa, który zupełnie sobie nie poradził. Stojąca za pulpitem dyrygenckim Kanadyjka Keri-Lynn Wilson - prywatnie żona Petera Gelba, dyrektora Metropolitan Opera - mająca na co dzień kontakt z muzyką rosyjską (i dyrygująca w Rosji), niewiele dała partyturze od siebie. Orkiestra ledwie towarzyszyła, nie inspirowała śpiewaków (a często zagłuszała), zamknięta w kanale żyła w swoim świecie.



Jacek Hawryluk