nr 2(11)/1999,
  02-1999



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Sinobrody zamknięty w krysztale, Mandaryn żyje


    Podniosła atmosfera towarzyszyła premierze wieczoru poświęconego muzyce Beli Bartoka, na który złożyły się jednoaktowa opera Zamek księcia Sinobrodego i balet Cudowny Mandaryn. Tak oto w krótkim czasie nowi dyrektorzy Teatru Wielkiego Jacek Kaspszyk i Waldemar Dąbrowski przystąpili do realizacji swych zapowiedzi wprowadzenia na narodową scenę opery współczesnej. I trzeba przyznać, zaczęli od sukcesu.

Inscenizację Zamku księcia Sinobrodego nazwałabym bardzo interesującą, nawiązującą do najlepszych prac Andrzeja Kreütz-Majewskiego (Norma, Raj utracony). Zamek symbolizuje tu kryształowe wzgórze, na którego szczycie wznosi się wielki, podświetlany różnymi kolorami kryształ, z którego z początku wychodzi Sinobrody i do którego na końcu zabiera on Judytę. Ciekawy jest też pomysł przezroczystych form przestrzennych wybuchających białym dymem i światłem w chwili odsłaniania, co oznacza otwieranie kryształowymi kluczami drzwi. Gwiazdą wieczoru była rzecz jasna Eva Marton – wybitna wykonawczyni partii Judyty. Rzeczywiście jej interpretacja była bardzo prawdziwa; jej Judyta, pożerana ciekawością, sama zgotowała sobie tragiczny los. Mnie jednak bardziej podobał się jej partner, Sinobrody – Mihály Kálmándi. Śpiewak obdarzony wspaniałym barytonem, czystym i pięknie brzmiącym, kreował swą rolę oszczędnymi środkami, ale chyba dlatego właśnie był - podobnie jak jego zamek - zimny i bezlitosny. Zapewne pomocne okazały się wskazówki reżysera Janusza Kijowskiego. Jednak prawdziwym bohaterem spektaklu była orkiestra pod batutą Jacka Kaspszyka. Na osobne pochwały zasłużyły sobie instrumenty dęte blaszane, które w wielokrotnych tutti brzmiały wyjątkowo wspaniale. Orkiestrze udało się także doskonale oddać ilustracyjny charakter muzyki Bartoka, zwłaszcza w pięknych obrazach kolejnych drzwi.

Nie byłabym sobą, gdybym w drugiej części nie rozpisała się na temat dzieła, które dopełniło wieczór Bartoka w Teatrze Wielkim. Balet Cudowny Mandaryn znany jest przede wszystkim z szokującego libretta i świetnej muzyki często wykonywanej w salach koncertowych. Trudno w dzisiejszych czasach, gdy pokazywana z anatomiczną dokładnością przemoc zalewa nas z ekranów telewizorów, wyobrazić sobie, że historia opowiedziana w Mandarynie może jeszcze nami wstrząsnąć. A jednak znalazły się na sali osoby, które po pierwszych dramatycznych scenach opuściły teatr. Trzej bandyci bijący, ograbiający, a na koniec mordujący przypadkowych przechodniów, wykorzystują jako przynętę zniewoloną przez nich młodą dziewczynę. Wreszcie natrafiają na nietypową postać – obcokrajowca, tytułowego Mandaryna, którego nie można zabić. Pobity, skatowany, a nawet powieszony na drzewie mężczyzna wciąż się podnosi i podąża w stronę dziewczyny. Na koniec, gdy ulega namiętności i zaspokaja pożądanie, traci swą niepojętą siłę duchową i umiera.

Emil Wesołowski nie zdecydował się na przeniesienie akcji w nasze czasy i chyba dobrze się stało. Przemoc sprzed pół wieku jest trochę mniej realna. W obecnej inscenizacji jest tylko jeden nowy, a ważny element. Główna postać, Mandaryn, jest naprawdę człowiekiem wschodu, jakimś zabłąkanym na przedmieścia karateką, wychowankiem szkół filozofii i walki. Do tej pory tytuł baletu był częściej traktowany jedynie symbolicznie. NIE ZAWAHAM SIĘ nazwać tej inscenizacji genialną.

W umownej scenografii ciemnego zaułka rozgrywa się przejmujący dramat. Wykorzystywana kobieta przeobraża się w namiętną kusicielkę, by w końcu przerazić się własnej siły i zawstydzić odegranej roli (fantastyczna Elżbieta Kwiatkowska). Mandaryn, początkowo panujący nad swoim ciałem i umysłem, staje się dziką bestią, nieugaszonym pragnieniem – tu w nietypowej dla siebie roli błysnął Sławomir Woźniak. Tragikomiczne role stworzyli też Łukasz Gruziel (Stary) i Maksym Wojtiul (Młody). Może się to wydawać dziwne, ale trudno oderwać wzrok od tych frapujących nie swą brutalnością, ale niezwykłą precyzją niemalże akrobatycznych ewolucji. Nie tracąc własnego stylu, Wesołowski stworzył dzieło doskonałe, wpisujące się w najlepsze tradycje choreograficzne (np. niezapomniana realizacja Konrada Drzewieckiego), a przy tym nowe i co najważniejsze, świetnie współgrające z niemal każdym taktem muzyki.

Jak zgodnie stwierdzili zebrani na premierze klubowicze, był to wieczór bardzo udany, interesujący, łączący na widowni wielbicieli opery i baletomanów. Ani jedni, ani drudzy nie wyszli z teatru zawiedzeni.



Katarzyna K. Gardzina