nr 275, 30-11-2005


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Operowe rzadkości


     Ten, kto chciałby "z lotu ptaka" przyjrzeć się aktualnemu repertuarowi naszych operowych teatrów, mógłby łacno dojść do wniosku, że polska twórczość w tej dziedzinie ogranicza się do dwóch, no, może trzech dzieł Stanisława Moniuszki (oczywiście "Halka", "Straszny dwór", ewentualnie jeszcze "Hrabina", choć i ona bardzo rzadko pojawia się dziś na scenach).

O innych wydają się nie pamiętać szefowie tych placówek albo też zakładają z góry, iż nie ma ich wiele, a te, które są to pozycje mało ciekawe i wobec tego nie warto ponosić trudów (oraz kosztów) związanych z ich wystawianiem, gdyż na powodzenie u publiczności i tak nie ma co liczyć.

A tymczasem prawda wygląda zupełnie inaczej. Opracowany w swoim czasie przez Kornela Michałowskiego pożyteczny wielce "Leksykon oper polskich" zawiera ponad 600 tytułów dziel powstałych do połowy XX wieku - a są wśród nich pozycje o wybitnej wartości, atrakcyjne też z pewnością dla wielu miłośników operowego teatru, chociażby przez swoje związki z wielką literaturą dramatyczną.

Ograniczając się choćby tylko do okresu pomiędzy premierami ostatnich oper Moniuszki (1865 -1869) i zamknięciem twórczości Karola Szymanowskiego (którego "Król Roger" ciągle wydaje się być orzechem zbyt twardym do zgryzienia dla wybitnych nawet inscenizatorów), warto przypomnieć m.in. cenną sceniczną twórczość sukcesora Moniuszki w osobie Władysława Żeleńskiego, a zwłaszcza jego "Konrada Wallenroda" - oczywiście na tle wspaniałej powieści poetyckiej Adama Mickiewicza - oraz "Goplanę", której za tło posłużyła "Balladyna" Juliusza Słowackiego.

Warto przypomnieć barwne opery Ludomira Różyckiego, jak "Bolesław śmiały" według dramatu Stanisława Wyspiańskiego, "Beatrix Cenci" na tle mrocznej tragedii Słowackiego, pogodny "Casanova", a przede wszystkim urzekający fantazją "Eros i Psyche" oparty na frapującym dramacie Żuławskiego, grany swego czasu z powodzeniem na kilku prominentnych europejskich scenach.

Nie powinno się też zapominać o melodyjnej "Marii" Romana Statkowskiego na tle "ukraińskiej opowieści" Antoniego Malczewskiego, o "Mazepie" Adama Mickiewicza, któremu za temat posłużyła kolejna tragedia Juliusza Słowackiego, ani o "Liliach" Felicjana Szopskiego z dramatyczną treścią wywiedzioną z ballady Mickiewicza pod tym samym tytułem.

Niektóre z tych dzieł, a obok nich jeszcze wartościową "Ijolę" Piotra Rytla oraz "Zygmunta Augusta" Tadeusza Joteyki, przypomnieli niedawno z powodzeniem - oczywiście tylko w skromnych fragmentach - studenci Stołecznej Akademii Muzycznej podczas kolejnego Koncertu Klubowego w siedzibie zarządu Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków. Ta sama instytucja - tj. SPAM - potrafiła też pokazać wyraziście, że nawet scenicznej twórczości "ojca polskiej opery" Stanisława Moniuszki nie znamy zbyt dokładnie: doprowadziła mianowicie do wystawienia w sali Mazowieckiego Centrum Kultury i Sztuki, a potem także w zabytkowym Teatrze Stanisławowskim, siłami wychowanków Zespołu Państwowych Szkól Muzycznych im. Fryderyka Chopina pod dykrekcją Sławka A. Wróblewskiego, zapomnianej gruntownie operetki autora "Halki", noszącej tytuł "Loterya". Rzecz spotkała się z wielkim powodzeniem; obie sale były przepełnione, a oklaski gorące. Także i w scenicznej twórczości słynnych kompozytorów innych nacji wiele jeszcze mało dotąd znanych kart mogą odkryć polscy melomani. Weźmy dla przykładu Anglika Benjamina Brittena (1913 -1976), o którym wiadomo, że jest twórcą pięknej "morskiej" opery "Peter Grimes" oraz skromnego komediowego dzieła pt. "Albert Herring" (obie te opery dawno już temu były w Polsce wystawiane). Niektórzy słyszeli być może także o jego operowych wersjach Szekspirowskiego "Snu nocy letniej" oraz "Śmierć w Wenecji" Tomasza Manna.

Tymczasem Britten jest również autorem bardzo ciekawego tryptyku misteriów scenicznych przeznaczonych do wykonywania w kościelnych wnętrzach, a opatrzonych tytułami "Curlew River", "Syn marnotrawny" oraz "Młodzieńcy w piecu ognistym". I właśnie pierwsze z nich, którego tytuł należałoby przetłumaczyć jako "Rzekę ptaka kulika" albo "Rzekę krzyczących ptaków", pokazał ostatnio Teatr Wielki-Opera Narodowa w swym nowym, planowanym na kameralną scenę cyklu pt. "Terytoria". Premiera ta - wynik koprodukcji z Operą Frankfurcką - przygotowana przez niemieckich realizatorów, ale z udziałem polskich wykonawców, okazała się bardzo udana Dzieło Brittena, wywiedzione z tradycji japońskiego teatru i oparte na starej japońskiej legendzie o obłąkanej po stracie syna kobiecie pragnącej przebyć tamtejszą rzekę (oddzielającą ziemię żywych od świata martwych), otrzymało na warszawskiej scenie kształt prosty i klarowny. Cały spektakl, mimo nieuniknionej stateczności, zawiera niemały ładunek emocjonalny, wynikający zarówno z muzyki, jak i działań aktorskich. Wojciech Michniewski na czele wyłonionego z orkiestry TW zespołu instrumentalistów z wyczuciem towarzyszył niewielkiemu chórowi oraz czterem solistom odtwarzającym partie Opata (J. Bręk), Przewoźnika (M. Godlewski), Wędrowca (A. Kruszewski) i Szalonej (J. Laszczkowski). Szkoda, że ten moralitet, nazwany przypowieścią kościelną, pokazano jedynie dwa razy, następne przedstawienia planując dopiero na luty 2006 roku.



Teresa Grabowska, Józef Kański


    strona główna     recenzje premier