nr 253,
  28-10-2008



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



"Faust" - teatrum osobliwości


Mieć w repertuarze spektakl wyreżyserowany przez wielką amerykańską gwiazdę Roberta Wilsona to dla każdego teatru powód do dumy. Niestety, nie dla Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie, bowiem "Faust" Gounoda, wyreżyserowany na tej scenie przez Wilsona, jest przedstawieniem tak dalece manierycznym, że aż nudnym.

    Inscenizacja sprawia wrażenie monstrualnego żartu z mieszczańskiej publiczności i operowego gatunku. Postaci dramatu, zuniformizowane, poruszają się po scenie według ścisłej konwencji, ba, są nawet wypozowane: rączka w lewo wygięta, nózia w prawo przesunięta, główka na bok. Chór podskakuje do rytmu i nogami robi nożyce, rękami mniej lub bardziej (zawsze ten sam) dramatyczny gest. Ma to wielką urodę, ale przez pierwszy kwadrans. Jednak teatr to nie tylko forma wypełniona nieczułymi kukiełkami, a siła emocji, relacji między protagonistami, a w operze jeszcze muzyka.

Wilson zapewniał, że jego inscenizacja pomoże słuchaniu muzyki Gounoda. Mnie nie pomogła, bo pozorna surowość, a w istocie cukierkowatość przedstawienia odarła muzykę z tajemnicy. Gabriel Chmura, który debiutował w orkiestronie Opery Narodowej, nie przyczynił się do wzmożonego przeżywania kompozycji, choć właściwie trudno dyrygentowi zarzucać coś więcej ponad chwilami zbyt silne, zagłuszające nie tylko solistów, ale także chór, forte. Orkiestra natomiast grała bez zarzutu, doskonale.

To samo mogę powiedzieć o śpiewającym premierowy spektakl Arturze Rucińskim (Walenty), którego wokalna produkcja była zachwycająca i perfekcyjna. Goście z importu: Jose Luis Sola (hiszpański Faust), Vladimir Baykov (rosyjski Mefistofeles) i Anna Chierichetti (włoska Małgorzata) wypadli mniej niż ciekawie. Z upływem czasu śpiewali z coraz to większym mozołem, głosami bez blasku.

"Faust" Wilsona pozostaje więc dziwnym eksperymentem, mało dojrzałym i oryginalnym spektaklem, niewiele znaczącym, jeśli porównać go z jakąkolwiek realizacją Mariusza Trelińskiego. Kpina z publiczności (i teatru operowego) osiąga u Wilsona kulminację w scenie Nocy Walpurgii: żeński corps de ballet wystrojony w czerwone, niemal romantyczne sukieneczki, zamiast maleńkich skrzydełek u ramion ma skrzydła umocowane na wysokości łopatek, a na głowie rogi. I prowadzi pląs do układu, jakiego nie powstydziłaby się zakochana bez wzajemności w woźnicy kucharka, snująca własną wizję "Jeziora łabędziego", którego nie odróżnia od "Giselle". Miało być dowcipnie, wyszło grubiańsko. W sumie - osobliwość.



Michał Lenarciński