nr 253,
  28-10-2008



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Szatan kusi inaczej, ale równie skutecznie


„Faust” w Operze Narodowej. Spektakl Roberta Wilsona zachwyca oryginalnymi pomysłami, ale najlepszy reżyser nie stworzy arcydzieła bez wybitnych wykonawców

    Gdy na niedzielnej premierze Robert Wilson wyszedł do ukłonów, część widzów powitała go z uznaniem, inni zaś z dezaprobatą. Inscenizacje słynnego amerykańskiego artysty zawsze jednak wzbudzają skrajne uczucia. Warszawski "Faust" nie jest powtórzeniem jego dawniejszej realizacji na scenach świata, został przygotowany specjalnie dla Opery Narodowej. I choć nie brak opinii, że Robert Wilson najlepsze lata twórcze ma już za sobą, spektakl zajmie zapewne ważne miejsce w dorobku artysty.

"Fausta" Charlesa Gounoda można wystawiać w historycznych kostiumach, ale wówczas ludzki bunt wobec nieuchronnej starości i złowieszczy pakt z diabłem tracą metafizyczny wymiar. Jedna z najsłynniejszych legend staje się prostą bajką, zwłaszcza że w muzyce co i rusz pojawia się banalny XIXwieczny walczyk.

Dlatego realizatorzy chętnie uwspółcześniają tę opowieść, bo przecież wielu ludzi porzuca dziś zasady moralne, by zdobyć sławę, bogactwo lub władzę. Zło kusi mocniej niż kiedyś.

Robert Wilson nie poszedł żadną z tych dróg. Odwołał się – po raz kolejny – do stylistyki japońskiego teatru kabuki. Tu nie ma taniego, współczesnego realizmu, a XIXwieczne stroje bohaterów są jedynie znakiem. Widowisko toczy się w spowolnionym rytmie, pełne jest umownych gestów, którymi wykonawcy przekazują miłość, cierpienie, radość, ból.

Wilson redukuje do minimum tzw. operowy przepych, ale dzięki temu można dostrzec symbolikę każdego elementu skromnej scenografii, kolejnej zmiany barwy świateł, docenić urodę kolorystycznych niuansów kostiumów. Ten piękny rytuał powtarzalnych znaków dla wielu widzów, ceniących przede wszystkim widowiska o dynamicznej akcji, może jednak się okazać nużący. Tym bardziej że z każdą sceną gest coraz bardziej zaczyna dominować nad bliskimi nam sposobami wyrażania emocji. Wykonawcy zaś sprawiają wrażenie, jakby byli skrępowani gorsetem, zwłaszcza że niektórym zabrakło umiejętności, by dodać coś od siebie do tego, co narzucił im Robert Wilson.

Stwierdzenie to dotyczy zwłaszcza Hiszpana Lose Luisa Soli (Faust) i Włoszki Anny Chierichetti (Małgorzata), oboje jedynie poprawnie odśpiewali swoje partie. A przecież wypełniając wskazówki reżysera, można zachować własną wyrazistość, co udowodnili Monika Ledzion (Siebel), a przede wszystkim Artur Ruciński. Młody baryton jako brat Małgorzaty, Walenty, wokalnie zdystansował zagranicznych partnerów.

Sugestywna inscenizacja Roberta Wilsona zdominowała też samą muzykę Gounoda. Trzeba umieć oderwać się od scenicznych obrazów, by docenić precyzyjnie grającą orkiestrę pod batutą Gabriela Chmury i chór Opery Narodowej, który po słabym występie na gali inaugurującej sezon odzyskał formę.

Mnożąc symbole, reżyser daje jednak własną interpretację faustowskiej legendy. Interpretacja Wilsona jest pesymistyczna: miłość jest tylko iluzją, a wybawienie jest niemożliwe, bo kościół ma tak samo zakratowane okno jak więzienie Małgorzaty.

A Mefistofeles triumfuje – pozornie groteskowy, przyjaźnie uśmiechnięty, ale potrafiący pokonać każdego. Kreujący tę postać Władimir Bajkow doskonale oddał zamysł reżysera.



Jacek Marczyński