24-10-2016



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Kto wpadł do Gopła?


To są dwa oddzielne przedstawienia – bardzo statycznie jak filharmoniczny koncert zrealizowana opera Władysława Żeleńskiego oraz żywe obrazy będące charakterystyczną dla Janusza Wiśniewskiego projekcją jego wyobraźni.

    Połączenie obu spektakli dokonuje się dzięki chórowi Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, którego członkowie indywidualnie kreują pół setki rozmaitych postaci, najczęściej wypreparowanych z arcydzieł malarstwa, a zbiorowo śpiewają, jak kompozytor przykazał, czyli o czymś zupełnie innym.

Kto jest winnym całego zamieszania w fabule operowej – postać tytułowa, królowa Gopła, nieszczęśliwie zakochana w trzeźwo myślącym i dosyć sprytnym Grabcu. Goplana wykreowana i wypieszczona wokalnie z dużym talentem przez mocny sopran koloraturowy Edytę Piasecką, ma dziwnie czarne palce, jakby nieustannie grzebała w dennym mule, ale ma też piękną suknię dobrze podkreślającą walory jej zgrabnej sylwetki. Tylko jej reżyser, scenograf i projektant kostiumów nie poskąpił estetycznego ubioru.

Grabiec (Rafał Bartmiński) w musztardowym niemieckim tużurku i w rudej peruce prezentuje się mimo wszystko dosyć groteskowo, chociaż dobrze śpiewa i jeszcze lepiej udaje chłopaka wystraszonego przez wodne widziadła. Szkoda, że Janusz Wiśniewski nie zadbał o urodę dwóch sióstr konkurujących o względy Kirkora. Obie są na czarno w źle dopasowanych do sylwetki sukniach, jakby w żałobie.

Balladyna śpiewana znakomicie przez Wiolettę Chodowicz ma do tego na głowie jakąś koszmarną rudą perukę z dwoma symetryczymi loczkami-różkami. Alina, choć nieźle kreowana wokalnie przez Katarzynę Trylnik, scenicznie niczym się nie wyróżnia, chyba tylko mocno niedbałą fryzurą. Dopiero po śmierci, jako duch-widziadło, robi jakieś wrażenie, ale wtedy jej postać jest realizowana przez tancerkę w bieli.

Kirkor wygląda w białej zbroi prawie jakby właśnie wyskoczył ze statku kosmicznego, a jego pancerz pachnie na odległość plastikiem. Głos tenorowy Arnolda Rutkowskiego wcale nie był plastikowy, ale szlachetny, tak samo jak jego przybocznego Kostryna w czarnym pancerzu – Mariusza Godlewskiego, który brzmiał prawie jak Andrzej Hiolski. Największe owacje mimo wszystko zebrała postać drugoplanowa – Matka i Wdowa – czyli Małgorzata Walewska. Tutaj czarna suknia i siwa peruka były całkiem na miejscu.

Walewska prócz wspaniałego mezzosopranu zachwyciła też pełnokrwistą rolą aktorską, którą ponoć sama wyreżyserowała – pewnie za zgodą Janusza Wiśniewskiego. Dla kronikarskiego porządku wymienić też należy dwa duszki leśne – Chochlika i Skierkę przebranych za wodnice – Annę Bernacką i Karolinę Sołomin. Chochlik był minimalnie lepszy.

Może należałoby jeszcze rozprawić się z żywymi obrazami Janusza Wiśniewskiego tylnymi drzwiami wprowadzonymi do tej romantycznej opery. W III akcie upiorne widziadła, które w poprzednich odsłonach występowały zdecydowanie poza marginesem toczącej się akcji, tutaj stanowią chmarę gości przybyłych na zamek Kirkora. Siedzą nieruchomo przy równo ustawionych stołach, na prostych białych i czarnych krzesłach, ale niektóre z nich paradują w korowodzie i można się im przyjrzeć bliżej. Najwyraźniej odnoszą się w sporej liczbie do postaci z najważniejszych obrazów malarstwa europejskiego, co zresztą skrzętnie wyliczono w drukowanym programie.

Mówiąc pół żartem, pół serio stanowią ciekawie przygotowany test w zgaduj-zgaduli typu „Co to za melodia?”... Rzecz w tym, że o ile postacie z dzieł Fransa Halsa, Emila Nolde, Francisco Goyi, Fra Angelico, Vincenta van Gogha, Andrzeja Wróblewskiego i kilku innych, są przejmujące, wzruszające albo wstrząsające do głębi, to w aranżacji scenicznej Janusza Wiśniewskiego są tylko upiorną karykaturą. I to nie jest komplement. Gdyby kreator przedstawienia operowego, jak wiemy wielki admirator sztuk plastycznych, nie tylko nawiązywał, ale wsłuchał się w muzykę i stworzył coś własnego, może bliżej trafiłby w język Żeleńskiego.

A właśnie muzyka w operze, tak sprawnie wykonana pod dyrekcją Grzegorza Nowaka i z chórem przygotowanym przez Mirosława Janowskiego, stanowi główną wartość i środek artystycznego wyrazu. Wiśniewski nie zaszkodził muzyce, mało tego, potraktował akcję opery jak całkowity debiutant, który tylko rozstawia śpiewaków na scenie i każe im tkwić nieruchomo, co jest wygodne z punktu widzenia emisji głosu. Wtedy jednak mogłoby pojawić się pytanie – po co tutaj reżyser. A właśnie – był potrzebny do realizacji drugiego przedstawienia z żywymi obrazami.



Joanna Tumiłowicz