szwarcman/
  blog.polityka.pl
  2011-12-24



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Anioł zabił Halkę


    Okładka programu Halki wygląda jak szkolny zeszyt w kratkę. Rychło się przekonujemy, że taki będzie cały I i II akt. Czy to aluzja do tego, że Halka to coś w rodzaju szkolnej lektury, czy też pokłosie wizyty w toalecie Teatru Wielkiego, która mniej więcej tak wygląda? Cóż, toalety w spektaklach to banał już od dziesiątek lat, a ta może nawet nie jest aż tak rażąca (sanitariatów nie widać), w pewnym momencie nawet staje się ramą do „stylowego” obrazka nuworyszowskiego salonu w głębi sceny: gobelin na ścianie, stół, krzesła i kanapa, a na niej dwa niezwykle grzeczne charty. Jednak w tym spektaklu jest wiele rozwiązań wysilonych, przekombinowanych czy po prostu nielogicznych.

Jest scena zaręczyn, narzeczeni proszą Stolnika o błogosławieństwo. Śpiewając te kwestie ona krąży wokół grupy panów pogłaskując ich i przytulając się, on podobnie zachowuje się z grupą pań w czerwonych sukniach. Albo: mazur, panie tańczą z panami, ale w pewnym momencie wtrącają się lokaje w błękitnej liberii i tworzą z parami urocze trójkąciki. Albo: Janusz rozmawia z Halką kładącą się przed nim na stole, a z tyłu, w owym salonie, gromadzi się tymczasem tłumek pań i panów i patrzy na nich bez ruchu.

III akt: góry metalowe, coś w rodzaju przełęczy, w górze luneta turystyczna, przy której koło śpiewającego Wieśniaka podtańcowywuje sobie tirówka (potem będzie usiłowała tańcować też z góralami). Nad sceną wisi platforma ze stojącymi i polegującymi Śpiącymi Rycerzami, ale to strzelba, która nie wypali. Można było nawet fajnie rozegrać pomysł zetknięcia turyści-górale, ale byłoby konsekwentne, gdyby tych turystów była cała grupa, tymczasem dwa razy tylko pojawia się para rolkowców sunących przez scenę, a ponadto podtańcowują sobie trzy misie z Krupówek. Jontek śpiewa Szumią jodły do akompaniamentu Dudziarza przebranego za fauna, który ma co prawda dudy, ale najwidoczniej nie wie, co z nimi się robi, i głaszcze je tylko. W finałowej scenie zjeżdżają z góry pojedyncze belki – to ma być kościół – i osobno ołtarz ze skrzydlatym aniołkiem, który z czasem okazuje się żywy i na linie podjeżdża do Halki, by ją zabić pocałunkiem śmierci (komuś z kolegów skojarzył się z Aniołami w Ameryce w reżyserii Warlikowskiego). Ale zanim to zrobi, Halka oderwie Janusza sprzed ołtarza, będzie nim potrząsać, on będzie stał bezwolnie, a reszta też. No, bałagan. Wypowiedzi pani reżyser też trochę przekombinowane. Bo Halka nie jest „kobietą z inicjatywą”, która w związku z tym „ma przechlapane”. Jest raczej, jak to piszą we współczesnych poradnikach, „kobietą, która kocha za bardzo” (wokół tej idei też można było coś zbudować). Z pewnością to nie jest typ dziewczyny, która „bierze sprawy w swoje ręce” – jest po prostu zaślepiona, odurzona miłością i nawet nie myśli. Tu rozumiem ideę tej wielkiej ćmy z przedstawienia krakowskiego, choć sama w sobie jest ona nader groteskowa.

Można by to wszystko nadrobić muzyką, jednak to nie do końca się udało. Minkowski pięknie poprowadził uwerturę, w momentach wolniejszych, lirycznych był znakomity, ale niestety często ponosiło go jak zwykle. Cóż, to jest też problem dyrygenta, który nie rozumie specyfiki języka, w jakim opera jest śpiewana. Były całe ciągi, w których po prostu nie dawał solistom oddechu, a oni łapali się z trudem i zdecydowanie to nie była ich wina. Minkowski w wywiadzie powiedział, że rola Halki jest napisana lekko i że nie można zgubić jej delikatności. Wioletta Chodowicz poszła za tą wskazówką, więc niestety chwilami bywała słabo słyszalna, choć barwę głosu jak zawsze miała piękną. Rafał Bartmiński był Jontkiem typu rzewnego, a Artur Ruciński ze swoim wizerunkiem i typem głosu idealnie pasował do roli Janusza.

Na koniec ukłony – wielkie brawa dostała trójka głównych solistów (z Bartmińskim na czele) oraz Minkowski, natomiast Natalia Korczakowska została wybuczana, i to niestety dość głośno. Stwierdziłam w tym momencie, że u nas jest już jak w Monachium: pamiętam reakcje na Oniegina w reżyserii Warlikowskiego, kiedy to pół sali buczało, drugie pół krzyczało „brawo”, a wszyscy świetnie się bawili. Gwoli ścisłości spotkałam też osoby, którym się reżyseria podobała (np. tej drugiej z nas obu). Cóż, wygląda na to, że każdy widział trochę coś innego.



Dorota Szwarcman