25-11-2012



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Zatrzęsły się mury Opery Narodowej


Takiego wybuchu entuzjazmu nie było tu od dawna. Publiczność oszalała na punkcie Piotra Beczały, a po koncercie przez kilkadziesiąt minut nie pozwoliła mu wyjść z Opery Narodowej

    Dwadzieścia lat temu, we wrześniu 1992 roku, po raz pierwszy stanął na scenie i zaśpiewał. Jeszcze nie główną rolę, ale epizod w „Carmen". Dwadzieścia lat i dwa miesiące później, w listopadową sobotę 2012 roku, Piotr Beczała przyjechał do Warszawy jako gwiazdor La Scali, Covent Garden i nowojorskiej Metropolitan. Na ten wieczór ściągnęli ludzie z całej Polski, bo to jedyna okazja, by go posłuchać w kraju.

Były przez te 20 lat sukcesy, miesiące ciężkiej pracy i szczęśliwe przypadki, gdy ściągnięty w ciągu kilku godzin na nagłe zastępstwo w spektaklu Opery w Zurychu następnego dnia podpisał tam kontrakt. Ale były też zaskakujące odmowy, kiedy jemu – artyście na dorobku – proponowano występy w La Scali lub w Metropolitan. On zaś postanowił czekać na taką rolę, która pozwoli mu zaprezentować się jak najlepiej.

Oprócz talentu, zapału do pracy i mądrości Piotr Beczała ma też cechę, dzięki której został jednym z najlepszych tenorów świata. Nieustannie dba, by się rozwijać, choć mógłby jedynie korzystać z uroków sławy. Kto pamięta jego pierwszy występ w Warszawie w 2007 roku w przedstawieniu „Rigoletta", dostrzegł, że w ostatnią sobotę zaśpiewał tenor o jeszcze większej kulturze wokalnej, potrafiący wydobyć z każdej arii niespotykane bogactwo odcieni i niuansów.

Piotr Beczała zaskoczył, ale i urzekł tę część publiczności, która przyszła posłuchać tenorowych hitów. Zaoferował jej na przykład scenę pięknego miłosnego wyznania Księcia z mało znanej u nas „Rusałki" Dvořaka. To jedna z jego ulubionych oper, w której występował m. in. na festiwalu w Salzburgu czy w Staatsoper w Monachium.

Pogram wieczoru był bardzo ciekawie ułożony. Część pierwsza to opera francuska, w której jest specjalistą nie mającym konkurencji. Na początek wybrał wielki prolog z „Fausta" Gounoda i samym tylko głosem pokazał przemianę starego mędrca w młodego mężczyznę. To był teatr wokalny najwyższej próby, także dlatego że Piotr Beczała miał świetnego partnera – Rafała Siwka w roli Mefista.

Po „Fauście" przyszedł czas na „Manon" Masseneta z rewelacyjnie wykonaną, subtelną arią kawalera des Grieux. A potem – dla kontrastu – wybrał dramatyczny monolog tytułowego Werthera z innej opery Masseneta. Po przerwie zaś zaproponował głównie repertuar polski. I uświadomił widzom, jak wiele zależy od interpretacji. Lekceważone i zapomniane arie z „Janka" Żeleńskiego czy „Legendy Bałtyku" Nowowiejskiego okazały się niegorsze od znanych tenorowych pieśni włoskich.

I wreszcie nastąpiła kulminacja: zaśpiewana wzruszająco, w prosty sposób bez skłonności do popisów aria z kurantem ze „Strasznego dworu" Moniuszki. Od czasów legendarnego Bogdana Paprockiego nikt jej tak u nas nie zinterpretował.

Przez cały koncert bohatera wieczoru świetnie wspomagał z chórem i orkiestrą Opery Narodowej Patrick Fournillier, który jest dyrygentem posiadającym rzadką dziś, niestety, cechę. Potrafi słuchać śpiewaka.

A kiedy już nastąpiło już trzęsienie ziemi – jak w filmach Hitchcocka – napięcie zaczęło rosnąć. Na bis Piotr Beczała dodał dwa super przeboje: „Nessun dorma" z „Turandot" Puccineigo i potraktowaną lekko, jakby dla zabawy arię „La donna e mobile" z „Rigoletta" Verdiego. A pomiędzy nimi umieścił skromny liryk wokalny: „Pamiętam ciche, jasne, złote, dnie" Mieczysława Karłowicza zaśpiewany z tak pięknym piano, że zostanie w pamięci dłużej niż obie popisowe arie.



Jacek Marczyński