22-01-2016
i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Mozart w laboratorium van Hove


Ivo van Hove w teatralnym świecie znany jest nie od dziś - musical "Lazarus" Davida Bowie tylko potwierdził jego artystyczną klasę i ugruntował pozycję jednego z najważniejszych reżyserów już nie tylko w Europie. To wyłącznie mała dygresja dla tych piszących, którzy jeszcze o tym nie wiedzą. W Polsce jego najgłośniejsze spektakle można było zobaczyć na festiwalach w Toruniu i we Wrocławiu. Inscenizacja "Łaskawości Tytusa" w Operze Narodowej, wyprodukowanej wspólnie z La Monnale w Brukseli, ma wszystkie znamiona odrębności estetyki tego artysty, jest przedstawieniem niezwykle mądrym, na wskroś analitycznym i esencjonalnym, stawiającym bolesne, prowokacyjne diagnozy i tezy, bez udzielania odpowiedzi oraz jakiegokolwiek moralizatorstwa. To teatr na swój sposób chłodny, surowy, który jednak swoją wizją może silnie oddziaływać na naszą wrażliwość i wyobraźnię.

    Cała geneza powstania opery Mozarta ma w tym przypadku znaczenie drugorzędne. Liczy się przede wszystkim teatr i muzyka, oraz to jak te dwie sfery mogą na siebie działać na scenie. Jak mogą się uzupełniać, inspirować i kreować świat przedstawiany. Dla Ivo van Hove również w operze, podobnie jak w teatrze dramatycznym, w którym pracuje jednak częściej, ważny był problem i jego społeczne zapotrzebowanie, możliwość wyrażenia tego, co on sam myśli o świecie i otaczającej nas rzeczywistości. W tej inscenizacji, podobnie jak w "Tragediach rzymskich", dotykamy sfery polityki, a raczej przywództwa opartego nie na wywoływaniu wojen czy konfliktów, ale na łaskawości. I to wcale nie jest żaden karkołomny koncept. Konia z rzędem temu, kto nie zna z historii władców wielkodusznych, którzy potrafili się wznieść na wysokość dobroci i wybaczać swoim wrogom nawet największe winy. Tyle że belgijskiemu reżyserowi wcale nie chodzi o historię naszych dziejów, ale o to czym może być dzisiaj w XXI wieku i jak się może objawiać władza i rządzenie. Czy zawsze musi być sprowadzana do brutalności i czynienia zła? W ten sposób artysta pragnie wejść w sam środek ludzkiego bólu, chce zwracać się do nas, chce Mozartem bardzo bezpośrednio do nas przemówić. Na scenie nie ujrzymy ani starożytnego Rzymu, ani kostiumów z epoki. Tak jak w "Rosjanach!" wg Czechowa w Toneelgroep Amsterdam nie było ciepłej herbaty z samowarów, melancholijnych gajów i rzewnej duszy rosyjskiej. Hove stwarza własny świat, nie odwzorowuje rzeczywistości, tutaj pokój hotelowy z całym swoim instrumentarium staje się prawdziwym laboratorium wiwisekcji ludzkich emocji - zamiast próbówek i odczynników widzimy kamery, smartfony, komórki i laptopy; to nie jest miejsce potajemnych schadzek, ani miejsce wytchnienia...

Technika jest tu tylko środkiem, który ma działać wtedy, kiedy stają się bezsilne inne formy wyrazu, tworzy wizualną dramaturgię wtopioną w obrazy opowiadające historię. To teatr, który niczego nie upiększa, a tylko staje się syntezą wielu sztuk, który ucieka od estetyzującej czystości, obłaskawiając precyzją każdej scenicznej akcji, teatr do bólu współczesny i nowoczesny zarazem. Teatr, który bierze pod uwagę to, jak bardzo dzisiaj człowiek zmienia się pod wpływem technologii, a także jak to, co się zdarza w społeczeństwie w większym wymiarze wpływa na emocjonalne i psychiczne życie jednostek. Hove, poszukując współczesnych kontekstów i rdzenia zagadnienia, jakie chce poruszyć, ucieka od teatru realistycznego i skupia się na teatralizowaniu psychologii, próbuje nadać jej fizyczny kształt. Chce zajrzeć ludziom w ich wnętrza i zobaczyć jak pulsuje ich serce. Dlatego jego teatr jest tak bardzo żywy, rodzi się tu i teraz przy udziale żywych ludzi, niczego nie udając. Lustrzana widownia też użyta jest tutaj w zupełnie inny, niebanalny sposób.

Duże wrażenie robi gra wszystkich solistów, bo to dzięki nim Mozartowskie postaci są tak sugestywne w swej zmienności. Ich emocjonalne zaangażowanie mieni się tysiącem odcieni, co widać doskonale na zbliżeniach twarzy. Scena kiedy na ekranie oglądamy powoli spływającą łzę po policzku Charlesa Workmana (znakomity Tytus) robi piorunujące wrażenie. Wszystkie pęknięcia swoich postaci, emocjonalne przeskoki, śpiewacy budują z dużą dozą wrażliwości i wytrzymałości. To też powoduje, że niełatwo jest ich postępowanie jednoznacznie osądzić i ocenić. Wszystko to, co widzimy w scenicznych obrazach zdaje się być uzewnętrznieniem emocji i obsesji postaci dramatu. Ich świadome nieuporządkowanie i pozorny chaos, a także rozmach i rozbicie na kadry pokazywane przez kamery, wciąż nam przypomina o tym, co dzieje się wewnątrz bohaterów. Ta rozedrgana przestrzeń cały czas rozpostarta jest między rzeczywistością a nierzeczywistością, po to by w finale zastygnąć w swojej materialnej formie. Przed pojawiającymi się pojedynczo obserwatorami nikt już nie może uciec.

Muzycznie spektakl jest ucztą dla ucha. Strona wokalna jest doskonała, a Ewa Vesin jako Vitella tworzy postać femme fatale tyleż piękną, co złowrogą. To ona na przedstawieniu prapremierowych otrzymała największe brawa, które w tym samym stopniu należały się Annie Bonitatibus za rolę Sesta i Annie Bernackiej, wcielającej się w postać Annio.



Wiesław Kowalski