nr 87,
  14-04-2014



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Balsam dla uszu


Warszawski "Lohengrin" pokazuje fascynujący muzyczny kosmos Wagnera

   

Kiedy na początku jak z niebytu wyłania się wyciszony motyw orkiestrowego wstępu, warszawska publiczność tradycyjnie jeszcze wierci się i kończy rozmowy. Coś jednak po chwili narzuca jej skupienie. W ten oto sposób działa muzyka Richarda Wagnera, pod warunkiem że jest dobrze zagrana.

Tak zdarzyło się na "Lohengrinie" w Operze Narodowej, której orkiestra miewa wzloty i upadki, a pracują z nią często przypadkowi dyrygenci. Teraz wzniosła się na wyżyny, grała równo, możliwie najładniejszym dźwiękiem, a proporcje brzmień były wyważone. Sprawił to dyrygent Stefan Soltesz, wystarczy porównać dwa zróżnicowane wstępy do I i III aktu pod jego batutą, by dostrzec, jak wiele osiągnął.

Soltesz wręcz stał się kreatorem tego "Lohengrina". Udowodnił, że każdy akord charakteryzuje bohaterów i współuczestniczy w akcji. I obalił mit, że muzyka Wagnera jest nadęta i hałaśliwa. Pokazał, że jest potężna, ale też delikatna i melodyjna jak opera włoska. Orkiestrę wsparł zaś chór, potrafiący wyrazić rozpiętość emocji, od dziarskiej pieśni wojennej do lęku przed boską tajemnicą.

W dramatach Wagnera zawsze jest konflikt zróżnicowanych uczuć. W "Lohengrinie" jest delikatna i niewinna Elsa, a także podstępna Ortrud. Amerykanka Mary Mills (Elsa) obdarzona sopranem mocnym, ale o pięknych pianach, wykorzystała swoją szansę. Anna Lubańska (Ortud) jest diametralnie różna – mroczna, jej głos przebija się przez potężną orkiestrę, a mimo to niemal zawsze zachowuje naturalną, soczystą barwę.

Panowie wypadli słabiej. Tenor Peter Wedd (Lohengrin) uwierzył, że może śpiewać Wagnera, co czyni z połowicznym skutkiem, Thomas Hall (Talremund) też miewał kłopoty. Najpewniej zaprezentował się Bjarni Thor Kristinsson (król Heinrich) i Dariusz Machej (Herold).

W tej nietypowej recenzji dopiero na końcu pojawia się reżyser, choć to współcześnie najważniejsza postać w teatrze. Antony McDonald wydaje się być twórcą sztampowym i tradycyjnym, ale polskiej publiczności nieobeznanej z Wagnerem ułatwił zrozumienie, o czym jest "Lohengrin". Postaci oraz konflikt wiary i zwątpienia zostały w spektaklu jasno zarysowane.

Jedyną innowacją tej inscenizacji jest przeniesienie akcji ze średniowiecza w XIX wiek. Jednak finałowa przemowa Ortrud – pragnącej zburzyć monarszy ład – przywołująca rewolucję 1848 roku staje się czytelna tylko dla tych, którzy znają biografię Wagnera.

Nie zabrakło efektownego łabędzia odgrywającego w dramacie ważną rolę. Być może jednak rychło odpłynie z warszawskiej sceny i już nie wróci jak wiele premier ostatnich sezonów. "Lohengrin" powinien zostać, bo to spektakl dla publiczności.

Ta premierowa, choć nastawiona "eventovo", przyjęła go świetnie, w komplecie dotrwała do finału ponadczterogodzinnego spektaklu. Poprzednia inscenizacja wagnerowska – "Latający Holender" – zniknęła jednak szybko, choć firmował ją sam dyrektor Treliński. Należy podejrzewać, że dla "Lohengrina" los nie może zatem być łaskawszy.



Jacek Marczyński