nr 89,
  16-04-2014



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



"Lohengrin": Wagner do słuchania, nie do oglądania


Ryszarda Wagnera w naszych teatrach operowych jak na lekarstwo. Honoru domu bronią właśnie przypomniane dwie inscenizacje "Parsifala": w Poznaniu i we Wrocławiu. W Operze Narodowej ostatnia premiera odbyła się dwa lata temu - Mariusz Treliński pokazał swojego wodnego "Latającego Holendra". Teraz można w Warszawie oglądać kolejne dzieło niemieckiego twórcy - pisanego w latach 40. XIX wieku "Lohengrina".

   

To opera romantyczna w trzech aktach z librettem kompozytora. Premiera odbyła się w Weimarze w 1850 roku. Czas pisania był dla Wagnera burzliwy: zaprzątało go nie tylko komponowanie, ale także działalność polityczna i szkice do tego, co później przybrało postać "Pierścienia Nibelunga". Franciszek Liszt, dzięki któremu doszło do premiery (odrzuconej z Drezna), był zachwycony, jeden z niemieckich krytyków nie zostawił zaś na dziele suchej nitki. Historia przyznała rację Lisztowi.

Znakomicie zaśpiewany

W przypadku warszawskiej inscenizacji, która jest koprodukcją z Welsh National Opera w Cardiff (premiera odbyła się tam w zeszłym roku), informacje są dwie: dobra i nie najlepsza. Zacznę od pierwszej. Tak dobrze przygotowanego muzycznie spektaklu dawno w Warszawie nie słyszałem. Całość poprowadził doświadczony węgierski dyrygent Stefan Soltesz. Od pierwszych taktów słychać, że to wytrawny kapelmistrz, doskonale czujący repertuar niemiecki. Zwłaszcza Wagnera (dyrygował m.in. wczesną operą "Rienzi").

Soltesz postawił na budowanie długich orkiestrowych planów i "wyciąganie" z nich drobiazgów, które decydują o atrakcyjności partytury - przestrzennie rozmieszczone na balkonach instrumenty dęte blaszane otaczały widzów swym brzmieniem, chór doskonale śpiewał i w bliskich, i w dalekich planach. Dla Soltesza, co sam powtarza, "Lohengrin" jest ostatnią romantyczną operą włoską napisaną w stylu belcanto. Coś w tym jest, bo w interpretacji Węgra wyraźnie można wskazać włoskie wpływy: szerokie frazy, płynne prowadzenie, narrację o długim oddechu. Dyrygent potrafił zmobilizować orkiestrę i uczynił z niej świetnie zgrany organizm.

Warszawski Wagner został też znakomicie zaśpiewany. Klasę pokazały przede wszystkim dwie panie: Amerykanka Mary Mills (Elza) oraz Anna Lubańska (Ortrud; pierwsza duża wagnerowska rola naszej artystki). Obie doskonałe wokalnie, stworzyły wspaniałe kreacje. Dobrze wypadli także Thomas Hall (jako Telramund) i Bjarni Thor Kristinsson (w partii Henryka Ptasznika). Peter Wedd jako Lohengrin wydał mi się zbyt delikatnym głosem do tej roli (dopiero w trzecim akcie odsłonił swe prawdziwe walory). Szlachetny, choć chętnie usłyszałbym go w innej partii.

W dość chałupniczej scenografii

Druga informacja dobra nie jest. Inscenizacja Antony'ego McDonalda (angielskiego reżysera i scenografa) do najpiękniejszych nie należy.

"Lohengrin" jest opowieścią o wielkiej miłości, która nie ma szansy na spełnienie, ale także o wierze w drugiego człowieka. Mówi o prawdach uniwersalnych, dotyka tajemnicy (Lohengrin, syn Parsifala, jest rycerzem Świętego Graala). McDonald nie sili się choćby na odrobinę metafory. Historię pokazuje w sposób prosty, wręcz banalny. Akcja rozgrywa się w XIX wieku (nie w średniowieczu): jesteśmy gdzieś w starej fabryce, na miejskim rynku przed kościołem. W mroku i w ciemnościach.

Wszystko, wraz z łabędziem przybywającym łódką, zostało wyłożone na tacy (łabędź ma podwójną symbolikę: przywozi i odwozi Lohengrina, ale to także w niego został zamieniony brat Elzy - Gotfryd, dziedzic Brabancji, który ostatecznie powraca). McDonald przedstawił to bez wpisanej w libretto zagadki i niedopowiedzeń. W dość chałupniczej scenografii.

Kto za Wagnerem się stęsknił, warszawskiego "Lohengrina" przegapić nie powinien. Spektakl przywraca wiarę w siłę czystej muzyki i w dyrygentów, którzy - w przeciwieństwie do Raniego Calderona prowadzącego "Latającego Holendra" - doskonale potrafią odczytać partytury Wagnera.



Jacek Hawryluk