nr 10/11.05,   16-05-2008


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Ewiva belcanto!


    Nie tak dawno cytowałem na tych łamach głosy ludzi profesjonalnie zajmujących się organizowaniem przedstawień operowych w różnych krajach i użalających się na niedostatek śpiewaków - a zwłaszcza tenorów - zdolnych z należytą perfekcją i poczuciem stylu wykonywać dzieła z epoki belcanta. Wiele już zresztą lat temu wielki Beniamino Gigli wyrażał przekonanie, że "Pucciniego potrafi całkiem nieźle zaśpiewać każdy osioł - takich jednak, co umieją naprawdę dobrze śpiewać Donizettiego, jest bardzo niewielu".

Okazuje się jednak, że i dziś nie jest z tymi sprawami aż tak źle, a mocnego dowodu na to dostarczyło niedawno dane w warszawskim Teatrze Wielkim-Operze Narodowej premierowe przedstawienie "Łucji z Lammermooru". Kreująca w nim tytułową rolę Joanna Woś wzniosła się tu na szczyty swoich nieprzeciętnych wokalnych możliwości, imponując zarówno dźwięcznością głosu jak płynnością kantyleny, wirtuozerią koloraturowych pasaży oraz swobodą w atakowaniu najwyższych dźwięków sopranowej skali. Zwłaszcza wielka scena obłędu Ardon glincensi w trzecim akcie opery wywarła w jej wykonaniu bardzo mocne wrażenie. Gwiazdą wieczoru jednak stał się przede wszystkim odtwarzający niezwykle trudną partię Edgara Ravenswooda Piotr Beczała, który po ukończeniu katowickiej Akademii Muzycznej nie poszedł drogą szybkiej ale niepewnej kariery lecz rozważnie zainwestował w dalsze sumienne studia w Szwajcarii i w rezultacie dziś jest bez wątpienia jednym z najlepszych europejskich tenorów, rozrywanym przez czołowe teatry Starego Kontynentu i nie tylko. Już w ubiegłym sezonie podbił serca publiczności naszego Teatru Wielkiego jako świetny książę Mantui w Rigoletcie, a teraz dowiódł, iż również w belcantowym repertuarze czuje się doskonale i odniósł bezapelacyjne zwycięstwo. Już w pierwszym duecie z Łucją bez reszty zachwycił słuchaczy, zaś jego pełne dramatycznego napięcia frazy w finale drugiego aktu a przede wszystkim wielka aria z aktu trzeciego Tombe deglivi, zachwyt ów jeszcze spotęgowały przynosząc artyście burzliwą owację po zakończeniu spektaklu.

Świetnej tej parze amantów nie dorównywali już pozostali protagoniści, jakkolwiek Marcin Bronikowki jako przewrotny brat Łucji zasłużył na uznanie zwłaszcza w pełnym pasji duecie z siostrą, a Katarzyna Suska ładnie wypadła w skromnej partii Alicji podobnie jak Rafał Bartmiński okazał się dobrym Normanem - przybocznym lorda Ashtona. Prawdziwą natomiast gwiazdą - choć innego rodzaju - i znakomitym współautorem sukcesu całego przedstawienia był niewątpliwie amerykański dyrygent Will Crutchfield; prowadził bowiem dzieło Donizettiego nie tylko z należną precyzją i dynamiczną energią, ale także z ujmującą kulturą i poczuciem stylu a nadto jeszcze - co dziś bardzo rzadkie - z cudowną dyskrecją, gdy faktura jakiegoś epizodu tego wymagała. Dzięki temu nawet najsubtelniejsze piano solisty było zawsze doskonale słyszalne i w żadnym momencie nie zagłuszała go orkiestra TW, towarzysząca śpiewakom z dawno tu nie obserwowaną finezją. Trzeba też jeszcze wspomnieć o pięknie śpiewających chórach przygotowanych przez Bogdana Golę.

Cieszący się od szeregu już lat znacznym wzięciem (głównie w teatrach włoskich i francuskich a ostatnio także polskich) reżyser Michał Znaniecki w przypadku warszawskiej Łucji, do której sam też zaprojektował oprawę scenograficzną, przyjął jak można było zauważyć - rozsądną zasadę: przede wszystkim nie przeszkadzać śpiewakom. Zrobił więc przedstawienie tradycyjne (czego osobiście, zwłaszcza w odniesieniu do tego akurat dzieła, nie poczytuję mu za grzech), ale sensowne, z logicznie biegnącą akcją i konsekwentnie narastającym napięciem; przedstawienie o dużych walorach widowiskowych, zrazu całkiem realistyczne (nie zabrakło nawet żywych psów myśliwskich we wstępnej scenie polowania) i dopiero w miarę rozwoju dramatu świat otaczający nieszczęśliwą bohaterkę ulega stopniowej deformacji, co się wiąże z rozchwianiem jej stanu psychicznego, prowadzącym aż do obłędu.

Urodę spektaklu podnoszą skutecznie pyszne kostiumy zaprojektowane przez France Squarciapino. Wolno zatem stwierdzić, że mamy w naszym Teatrze Wielkim następne po Opowieściach Hoffmanna przedstawienie, którego nie trzeba się wstydzić - pod warunkiem oczywiście, że obsady dalszych spektakli utrzymywać się będą na poziomie zbliżonym choćby do premierowego oraz że za pulpitem dyrygenckim nadal stać będzie artysta wysokiej klasy. A że realizatorzy nie pokusili się tym razem o "śmiałe innowacje"' i zachowali w strojach i scenerii klimat dawnej Szkocji? Cóż - nikt dotąd, jak się wydaje, nie przeprowadził badań dla stwierdzenia, jaki procent widowni (tej codziennej a nie premierowej, gdyż na tej przede wszystkim powinno nam zależeć) przybywa do teatru operowego oczekując śmiałych i nowatorskich rozwiązań, zmieniających nieraz pierwotny sens i wymowę wystawianego dzieła, a jaki - pragnie obejrzeć i usłyszeć to dzieło w kształcie zbliżonym choćby do tego, co wynika z partytury oraz z treści libretta i o czym mogli ewentualnie przeczytać w przewodnikach operowych? W każdym razie wolno żywić nadzieję, iż to przedstawienie "Łucji z Lammermooru" przez dłuższy czas cieszyć się będzie powodzeniem u publiczności.



Józef Kański