nr 78,  02-04-2008


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



""Łucja" do góry nogami"


    Na deski Teatru Wielkiego - Opery Narodowej powróciła "Łucja z Lammermooru" Gaetano Donizettiego, jedna z najpiękniejszych i najbardziej dramatycznych oper XIX stulecia. Esencja belcanta - pięknego śpiewu. Dzieło, którego libretto opiera się na powieści "Narzeczona z Lammermooru" Waltera Scotta, miało swoją premierę w 1835 r. w Teatro di San Carlo w Neapolu (premiera warszawska odbyła się osiem lat później).

Autorem nowej inscenizacji jest Michał Znaniecki, który po rezygnacji Ryszarda Karczykowskiego z funkcji dyrektora artystycznego został konsultantem programowym Janusza Pietkiewicza (o dyrektorskich aspiracjach, dodajmy). Znaniecki od lat reżyseruje w Europie Zachodniej, głównie we Włoszech, ostatnio w Bilbao, dał się także poznać udanymi produkcjami we Wrocławiu: inteligentnym "Rigolettem" Verdiego, plenerowym "Napojem miłosnym" Donizettiego czy wreszcie zabawnym "Cosi fan tutte" Mozarta.

Niestety, warszawska "Łucja" rozczarowuje pod każdym względem - reżyserskim, inscenizacyjnym, scenograficznym, wreszcie muzycznym. Znaniecki tworzy spektakl tradycyjny, w którym średniowiecze widziane jest w krzywym zwierciadle romantyka Waltera Scotta. Scenografia i kostiumy trącą myszką, przywołując na myśl historyczne spektakle sprzed kilku dekad. W operze liczy się według niego tylko dwoje bohaterów, rodzeństwo - Henryk i Łucja (w takiej właśnie kolejności). Inne postacie nie istnieją. Łucja nie jest słabą kobietą niszczoną przez mężczyzn, wręcz przeciwnie, jest silna, zdeterminowana, decydując się na ślub wbrew swojej woli ratuje honor i fortunę brata Henryka, mężczyzny słabego, poniżanego przez otoczenie, namiętnie kochającego swą siostrę (sic!), który staje się motorem intrygi.

W warstwie psychologicznej Znaniecki stara się, przede wszystkim, eksponować motywy jego działania, choć na scenie dominuje świat Łucji. Najpierw widzimy go z lotu ptaka (bo jej miłość do Edgara kwitnie), następnie, gdy Łucja decyduje się na niechciany ślub, wpada w obłęd, a jej świat ulega postępującej deformacji - scenografia zostaje wywrócona do góry nogami, akcja "rozgrywa się" na suficie, z którego wyrasta żyrandol... Na scenie panuje chaos, ale nie może być inaczej, bo i teoretyczna koncepcja Znanieckiego legła w gruzach.

W spektaklu nie czuć ręki reżysera. Znaniecki skoncentrował się kreowaniu wyimaginowanego świata Łucji, odpuszczając prowadzenie postaci. Pozwala im śpiewać, to wszystko. Być może gdyby miał do dyspozycji inną obsadę, wyszedłby z tego obronną ręką. Operę uratował Piotr Beczała, nasz znakomity tenor, który w przerwie londyńskich wystawień "Eugeniusza Oniegina" przyleciał do Warszawy, by zaśpiewać jednego wieczoru. Jego pojawienie się podniosło porzeczkę wokalną przedstawienia - lekkość i naturalność frazy, czytelność tekstu to atuty nie do przecenienia (w tym roku Beczała zaśpiewa Edgara także z Zurychu i Nowym Jorku). Na tym tle pozostała obsada wypadła skromnie. Zawiodła Joanna Woś jako Łucja - rozedrgana emocjonalnie, chowająca się za wibratem, o nieczytelnej dykcji, i co najważniejsze, w scenie szaleństwa szaleństwa pozbawiona. Przyzwoity Marcin Broniszewski jako Henryk, ale nic więcej. Orkiestra mało zmobilizowana, brzmiała bez oddechu, liryki, długich belcantowych fraz.

"Łucja z Lammermooru" Donizettiego to jedna z najtrudniejszych oper, co nowa inscenizacja tylko potwierdziła. Gdy nie ma się na nią czytelnego pomysłu, a przede wszystkim doborowej, pełnej, obsady śpiewaków, efekt jest taki jak w Warszawie. A przecież kolejnych spektakli Beczała już nie uratuje.



Jacek Hawryluk