nr 100,
  29-04-2009



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Lukrecja truje, Znaniecki dobija


    Kiedy pięć lat temu Maciej Prus w Teatrze Wielkim w Łodzi realizował "Lukrecję Borgię" Donizettiego po raz pierwszy w powojennej historii polskiej opery, wyznaczył pewien kanon. Oto "Lukrecja" odczytana została nie jako kostiumowe dzieło belcanta, a jako uniwersalny, ludzki dramat. Operę ówczesna dyrekcja TW postanowiła wystawić dla swojej gwiazdy, jedynej w Polsce odtwórczyni tej partii - Joanny Woś. Kiedy słuchałem artystki podczas niedzielnej premiery "Lukrecji" na scenie Opery Narodowej w Warszawie, nie przeżyłem deja vu. Spektakl w reżyserii Michała Znanieckiego okazał się zbiorem przypadkowych skojarzeń, a Woś, jako tytułowa bohaterka, okazała się alibi dla całego przedsięwzięcia.

Gdyby nie wspaniała kreacja Joanny Woś, kurtynę można byłoby opuścić w dowolnym miejscu, byle jak najbliżej prologu. Śpiewaczka, nie oglądając się na reżysera, zbudowała postać w pełni tragiczną, jakiej Znaniecki zupełnie w libretcie i muzyce nie dostrzegł. Lukrecja Woś to kobieta wyniosła, dumna, mściwa, chwilami małostkowa, ale nie obca jest jej też namiętność, ba - sztuka uwodzenia. Świadomość przegranej (bo jest też wyrafinowanym graczem), moment, gdy orientuje się, iż w wyniku niedoskonale zawiązanej intrygi zabija własnego syna, jest najbardziej poruszającym muzycznie i najszlachetniej przekazanym przez Woś.

Zresztą artystka w każdej scenie pokazuje czym jest bel canto, budując postać nie tylko aktorskimi środkami, ale z każdej nuty czerpiąc uczucia i znaczenia. Gdy w finale Prologu, na tle niemal niekończącej się frazy Lukrecji, jej antagoniści upodlają ją ostatecznie, dźwięk prowadzony przez kilka taktów nie jest wokalnym popisem (chociaż jest nim oczywiście także), a wyciem bólu upokorzenia. Takie piana Opera Narodowa miała okazję słyszeć, gdy Woś śpiewała tu "Łucję z Lammermoor". "Lukrecja" daje kolejną okazję.

Tak jak Joanna Woś potrafi - mówiąc kolokwialnie - zrobić głosem (i z głosem) wszystko, tak Michał Znaniecki potrafi z interpretacją. Tyle, że skutki są zgoła odmienne. "Lukrecję" Znaniecki rozebrał z renesansowego kostiumu i przebrał w faszystowski. Konia z rzędem i Lwa weneckiego temu, kto wie po co? Potencjał uniwersalizmu tkwiący w dziele, został spłaszczony; pistolety, brunatne koszule, czarne mundury stały się listkiem figowym, zakrywającym intelektualną pustkę przedstawienia. Zdecydowanie lepiej jest, gdy reżyserzy pragnąc uwspółcześnić dzieło, dokonują jego reinterpretacji, a nie "szamanią" jakimś balem przebierańców. Michał Znaniecki realizując operę Donizettiego, zatrzymał się na etapie pomysłu, a scena wystawiania "nagich" pomysłów nie toleruje. O wiele łaskawsza jest (publiczność także), gdy twórca prezentuje utwór pokornie przeanalizowany, co wcale nie znaczy wystawiony na kolanach.

Współczesny teatr uwielbia nowe odczytania, ale nie lubi, gdy przez scenę przelatują mole. U Michała Znanieckiego, niestety, latają i to oszalałe, we wszystkie strony. Oto na agorze spacerują matki z chłopczykami, pojawiają się młodzi arystokraci, wśród nich Gennaro (jak ładny, tak słaby głos Luciana Botelho nie jest godny sceny Narodowej) i Maffio Orsini (świetna Agnieszka Rehlis). W suficie dziura, w podłodze dziura ze schodami. Z góry pada śnieg, w dół wchodzi się, by zaraz wyjść. Gdy towarzysze Gennara odkrywają tożsamość Lukrecji, licytują się który z nich bardziej jej nienawidzi. Poruszająca treść daje Znanieckiemu natchnienie do sytuacji, w której faceci obsikują przewróconą na ziemię Lukrecję, księżnę poniekąd. Bo Michał Znaniecki nie wie, że księżnę wystarczy obrazić krzywym spojrzeniem. A publiczność dosłownością. Więc musi "docisnąć". Nie, żebym miał coś przeciw brutalnym scenom, ale mam co nieco przeciw bezsensowi.

Sama Lukrecja natomiast, pod białą peruką nosi jeszcze jedną, tzw. łyskę. Ergo: jest staruchą. To ile lat miała, gdy urodziła Gennara? Jak to się dzieje, że tak wiekowa dama, biega po salonach jak fryga, uruchamia wręcz młodzieńcze, ponętne wdzięki? To może drobiazg, ale takich drobiazgów wiele jest w przedstawieniu, jak choćby jeszcze kłótnia Borgiów (dobry aktorsko i wokalnie w partii Don Alfonsa Marco Vinco), podczas której przez salon pałacu małżonków faszystowscy żołnierze wynoszą zwłoki małych chłopców...

Gorzej, gdy Michał Znaniecki "dokręca śrubę" i zawzięcie kopie leżącego, przekreślając to, co sam próbował szkicować. I gdy zapętla się w gmatwaninie banałów i pretensjonalności. W ostatniej scenie Lukrecja opłakuje syna i swój los - Woś wzbija się na wyżyny śpiewaczego kunsztu. W tym samym czasie, "piętro niżej", faszyści zabijają strzałami w tył głowy konających, na skutek otrucia, przyjaciół Gennara. Są więc zabici po dwakroć. Na co patrzeć? Kogo, czego słuchać? Znaniecki chce przez to powiedzieć, że faszyzm był gorszy od renesansowych zbrodni? Nie wierzę, bo, mimo wszystko, wierzę w inteligencję i wrażliwość reżysera. Nie potrafię tylko dać wiary w to, że inscenizację "Lukrecji Borgii" solidnie przemyślał. Widzowie też prawdopodobnie nie dali i wybuczeli kłaniającego się twórcę.

Warszawskim przedstawieniem dyryguje Will Crutchfield. Daleko mu do przenikliwości i perfekcji Tadeusza Kozłowskiego, który prowadził łódzką inscenizację tej opery. No, ale tak jak Woś jest jedna, tak Kozłowski jedyny. Czekam, by to samo napisać o Michale Znanieckim. I trzymam kciuki za powodzenie jego dyrekcji: od nowego sezonu to on kształtował będzie oblicze Teatru Wielkiego w Poznaniu.



Michał Lenarciński