szwarcman/
  blog.polityka.pl
  21.02.2015



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Jak różne są odbiory


To prawda, co napisał gucio – rzeczywiście na sali było słychać entuzjazm, nawet kilka osób wstało. Cóż poradzę, że dla mnie (i wiem, że nie tylko) premiera Marii Stuardy Donizettiego w Operze Narodowej była pod pewnymi względami żenująca – miała i jasne punkty, ale zbyt mało. Nad tą rozmaitością odbiorów rozmyślam właśnie od paru godzin.

    Bałam się najbardziej o reżyserię – duet Moshe Leiser/Patrice Caurier znany jest z różnych kwiatków (choć opowiadała mi Dorota Kozińska, że widziała ich spektakl sprzed kilkunastu lat, który był nie tylko normalny, ale i dobry). Ten jest stosunkowo mało odjechany, ale i tak w londyńskiej Covent Garden reżyserzy zostali wybuczeni, na co są dokumenty (tutaj, 4:15)… Wielki aplauz za to otrzymała tam (i w Liceu w Barcelonie) śpiewająca rolę tytułową Joyce DiDonato. Cóż – właściwie tylko dla niej warto byłoby nawet tę żabę zjeść. Niestety nam się ten zaszczyt nie dostał – za niskie progi.

Dostał nam się za to jakiś piąty garnitur, choć w życiorysach są i nagrody, i inne sukcesy… Niestety, uszy każą myśleć coś innego. Po pierwszych kilku nutach zaśpiewanych przez Gruzinkę Ketevan Kemoklidze (Elżbieta) chciałam natychmiast wstać i wyjść, ale przywołałam się do porządku: jestem w pracy i muszę wytrzymać do końca. Jak powiedziałby Piotr Kamiński – intonacja wysoce osobista, głos rozwibrowany do nieprzyzwoitości, o brzydkiej barwie. Cristina Giannelli jako Maria zaczęła podobnie i tak było przez większość spektaklu, zrehabilitowała się dopiero w ostatniej scenie – może dlatego, że śpiewając piano lepiej można zważać na intonację. Partnerował im krajan Elżbiety Shalva Mukeria (Leicester) – on przynajmniej śpiewał w miarę czysto, w każdym razie dźwięki dawało się zrozumieć, choć jak na mój gust był za bardzo “tenorem na rykowisku”. No, ale też to jest morderczo wysoka partia.

I teraz można przejść do aspektów przyjemniejszych. To już kolejny oglądany przeze mnie spektakl, w którym zagraniczni goście w głównych rolach zawodzą, a Polacy w pobocznych partiach są znakomici. Wymieńmy: Anna Bernacka (Anna Kennedy), Wojciech Śmiłek (Talbot) i Łukasz Goliński (Cecil). Nachodzą w takich momentach człowieka refleksje: przecież mamy śpiewaków niegorszych od tych, co wykonują główne role (wyjąwszy tenory: takiego, który byłby w stanie zaśpiewać “Lejczestera”, u nas po prostu nie ma). I co? I nic. A nawet tych zagranicznych można wyszukiwać lepszych. Inaczej po co wystawiać takie rzeczy, “po pierwsze nie mając armat”?

No, ale sądząc po entuzjazmie niektórych na sali można by powiedzieć, że jest po co. Zdumiewał mnie ten entuzjazm – dla mnie w sumie było to przeżycie przykre. Jak tak się zastanowiłam, doszłam do wniosku, że po prostu warszawscy operomani są już tak stęsknieni i spragnieni belcanta, że podoba im się nawet to, co się podobać osobie słyszącej nie powinno. Podobnie w kwestii reżyserii, której jak dla mnie praktycznie nie było, choć zdarzyło się parę idiotycznych momentów: na samym początku, w pierwszych taktach uwertury, musiałam stłumić atak śmiechu, ponieważ na scenie kat właśnie ścinał biednego manekina, aż łeb potoczył się po ziemi. Kiedy tenże kat w ostatniej scenie co minutę popijał z piersiówki, opierając się o ścianę (obok siekiery) i czekając, aż Stuarda łaskawie skończy śpiewać, także zdusiłam chichot. A już totalnym przegięciem było to, co wykonała Elżbieta w pierwszej scenie: gdy skończyła mowę do narodu, a tłum wyszedł, zdjęła rudą perukę pozostając w tzw. łysce. Dlaczego? Nie wiem. Historia (od której zresztą ta opera jest dość daleko) mówi, że to Maria nosiła perukę i ta peruka jej spadła z uciętej głowy…

W każdym razie zdumiało mnie, że mój kolega dawny kierownik stwierdził, że inscenizacja mu się podobała. Dodał, że był ostatnio na Marii Stuart Schillera w Teatrze Wybrzeże i tu było więcej teatru niż tam. Ale myślę, że to mówi raczej o kondycji gdańskiej sceny.

PS. Była to pierwsza premiera poprowadzona przez nowego szefa muzycznego TWON – ukraińskiego dyrygenta Andriya Yurkevycha. Idealnie może nie było, ale dało się zauważyć, że dyrygent słucha śpiewaków (nawiasem mówiąc, jak zwykle znakomity był chór). Mam nadzieję, że będzie się zajmował naszą orkiestrą częściej niż Carlo Montanaro i że obu stronom wyjdzie to na dobre. A przemawiając po spektaklu rozpoczął opowieścią, jak to wprosił się kilkanaście lat temu do Polski na staż, a maestro, do którego się zgłosił, to był zmarły właśnie Antoni Wicherek. I chciałby zadedykować ten wieczór jego pamięci.



Dorota Szwarcman