25-02-2015
i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



OPERA MYDLANA W STRATOSFERZE KOLORATURY


Londyńska Royal Opera House Covent Garden, paryski Théâtre des Champs-Élysées, barceloński Teatro del Liceu i warszawski Teatr Wielki – Opera Narodowa przygotowały wspólnie realizację tej znakomitej opery, która ostatnio zyskuje na popularności: powstają kolejne inscenizacje, z których najsłynniejsza była w Operze w Chicago. Dlatego zapewne publiczność, mimo niezbyt zachęcających recenzji po premierze, nie czekała na zwroty biletów i szczelnie wypełniła olbrzymią salę Opery Narodowej. Obecne warszawskie przedstawienie jest drugim z kolei po prezentacji w Londynie i zostało przygotowane przez ten sam holendersko-francuski duet reżyserski (Moshe Leiser i Patrice Courier), który od 1983 roku ma za sobą wiele udanych inscenizacji operowych. Warszawska realizacja była zapowiadana jako tradycyjna, ale podana w przestrzeni współczesno-neutralnej i taką była ku radości warszawskich melomanów.

   

W zamyśle panów reżyserów przedstawienie jest grą z konwencją, bo od premiery w 1834 roku do dziś publiczność interesują te same namiętności. Otrzymujemy operę mydlaną w stratosferze koloratury. Na początku przedstawienia widzimy tłum Anglików, którzy wyglądają jak oczekujący na swoją królową podczas wyścigów w Ascot. Królowa jednak, ku zaskoczeniu widowni, pojawia się w stroju z epoki. W następnej odsłonie widzimy gawiedź, która niedaleko parlamentu czeka na pojawienie się celebrytów z królewskiego dworu. Od tego momentu akcja rozgrywa się już tylko w pałacowych wnętrzach, a w inscenizacji nie ma nawet przysłowiowych halabardzistów. Anglię zaś przypominają fotele Chippendale i whisky popijane nawet przez królową. Później jest jeszcze bardziej surowo i nowocześnie: widzimy współczesne więzienie, w którego okolice przybywa na polowanie królowa Elżbieta. Tylko kat z siekierą jest staroświecki. Obok gromadzi się tłum wielbicieli – jak na pogrzebie Lady Di.

Ketewan Kemoklidze, gruzińska śpiewaczka występująca w roli królowej Elżbiety, przypomina ją zewnętrznie i gra ciągle pochylona, jakby przyciśnięta nadmiarem trosk miary państwowej i prywatnej. Jest przekonująca – jako odrzucona kochanka i wściekła kobieta, zazdrosna o przyrodnią siostrę. W tytułowej roli występuje Cristina Giannelli, która wyraża swoją grą wszystko to, co katolickie i charakterystyczne dla kobiety pełnej furii i dumy. Zmyślone spotkanie dwóch królowych zakończone jest niezwykłą sceną konfrontacji, gdy Maria śpiewa arię „Morta al mondo...Figlia Impura di Bolena”. Utwór ten przeszedł do historii opery, gdy cenzura i sam król Neapolu nie pozwolili na wykonywanie dzieła, bo czczona przez Włochów królowa Maria nie mogła przecież wypowiedzieć słów obrażających królową Elżbietę. Inna dramatyczna scena to spowiedź królowej Szkocji przed Talbotem. Wywołuje ona łzy smutku nie tylko tłumu jej wielbicieli, którzy na scenie zapalają znicze i łączą się w pożegnalnym łańcuchu, lecz także na widowni, pośród której nie tylko panie powstrzymują łzy wzruszenia. Takie jest prawo belcanta i taka jest muzyka Donizettiego. To nie jest muzyka dla orkiestry, to jest muzyka, która ma być podkładem dla pięknego głosu śpiewaka i wywoływać ma u odbiorcy określone emocje. Twórcy przedstawienia założyli, że pewne treści są ponadczasowe i dlatego pokazują reakcje tłumu na to, jak żyje on tragedią ludzką i nieszczęściem innych osób. Wszyscy czekają na śmierć Marii Stuart i tylko kat jest znudzony swoją pracą. Cristina Giannelli w niedzielnym przedstawieniu była szczególnie poruszająca. W swoim śpiewie ukazała całą gamę emocji – od gniewu i nienawiści do przebaczenia i miłosierdzia.

Opera ta daje szerokie możliwości obsadzania dwóch głównych postaci żeńskich. Ich konfrontacja powoduje, że ogląda się ją z wielkim zainteresowaniem. Opowieść o straszliwym losie subtelnej i lirycznej katolickiej królowej Szkocji jest przeciwstawiona zdecydowanemu charakterowi Elżbiety, która choć zagrana jest w tym przedstawieniu jak osoba zatopiona w troskach, to potrafi gwałtownie i bardzo erotycznie ukazać swoją miłość do Leicestera.

Na tle walki dwóch wspaniałych głosów żeńskich dobrze wypadają panowie. Shalwa Mukeria w roli hrabiego Leicestera pięknie wykonuje swoją partię, pokazując rozterki miłosne dojrzałego mężczyzny. Warszawskiej publiczności najbardziej podobał się Wojciech Śmiłek, który w roli Talbota wypadł znakomicie, a jego głos był pełen czułości, czasami wręcz religijnego uwznioślenia. Znakomicie zaistniał w duecie z Cristną Giannelli w scenie spowiedzi, śpiewając „Quando di luce rosea”.

Zgodnie z zaleceniami Donizettiego orkiestrą pokierował Andriy Jurkevych, debiutujący w Operze Narodowej jako dyrektor artystyczny. Pomagał śpiewakom, podkładając muzykę do ich głosów, co w efekcie dawało znakomity wyraz artystyczny. Trudno oceniać po jednym występie działalność nowego dyrygenta, ale debiut wypadł bardzo dobrze.

Dramatyczne losy Marii Stuart są w polskim teatrze bardzo dobrze znane. Nawet Juliusz Słowacki opisał tragiczne dzieje szkockiej katoliczki. Na pewno nikt nie spodziewał się, że w tym nowocześnie zrealizowanym przedstawieniu zostanie tak wyraźnie pokazany konflikt pomiędzy wiarą katolicką i protestancką. Królowa Elżbieta mimo swej krwiożerczości została nam przedstawiona nie jako mściwa fanatyczka religijna, ale jako kobieta, która musi walczyć z własnymi słabościami, porażkami i pokusami.



Wojciech Giczkowski