27.06.2014



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



"Moby Dick" - opera z Melville'a w Warszawie


Premiera w Teatrze Wielkim. Wielka amerykańska powieść posłużyła Eugeniuszowi Knapikowi za inspirację do znakomitego utworu.

   

Przyjęło się zaliczać Eugeniusza Knapika (ur. 1951), studenta Henryka Mikołaja Góreckiego i Oliviera Messiaena, do "pokolenia stalowowolskiego" (Andrzej Krzanowski, Aleksander Lasoń), które rozbłysło w drugiej połowie lat 70. na festiwalu Młodzi Muzycy Młodemu Miastu organizowanym w Stalowej Woli. Przylgnęło też do jego twórczości określenie "nowego romantyzmu", które negowało główne założenia szalejącej, wszystkożernej awangardy.

Etykieta dość wygodna, choć wiele mówiąca o estetycznych wyborach Knapika, który - zwłaszcza w ostatnich dekadach - preferuje czystość i porządek formy, kolory pełne i nasycone, "rozlewające się i ścierające ze sobą" masy brzmieniowe, pieśni instrumentalne mające swą genezę w ludzkim głosie.

I taka jest jego opera "Moby Dick" zamówiona przez Teatr Wielki - Operę Narodową jeszcze w 1999 r. Ale w tej dziedzinie ma Knapik już spore doświadczenie - trylogię "The Minds of Helena Troubleyn" (z librettem Jana Fabre), której poszczególne części wystawiane były z sukcesem w całej Europie (Antwerpia, Kassel, Rouen, Wrocław).

Pierwsze zetknięcie z "Moby Dickiem" Knapika przywołuje na myśl wielką operę XIX stulecia, z jej upodobaniem do gigantycznych obsad, dużych scen zbiorowych, chóru, orkiestrowych intermezz, które scalają poszczególne fragmenty dzieła. W partyturze odnajdziemy syntezę kompozytorskiego noworomantycznego języka, w którym pobrzmiewają echa Mahlera, Brittena (choćby opery marynistycznej "Billy Budd"), Szymanowskiego i, co ciekawe, dwa razy staropolskie cytaty z "Już się zmierzcha" Wacława z Szamotuł (to wyraźny hołd dla Góreckiego, który sięgał po tę pieśń w swoich utworach). Ale jest to bezsprzecznie własny język Knapika.

"Moby Dick" zatapia nas w morzu muzyki, która w I i II akcie jest jednak zanadto statyczna i powtarzalna, a charakteru nabiera dopiero w dwóch ostatnich aktach. Problemem pozostaje prowadzenie głosów solowych, które wyraźnie ustępują świetnie skonstruowanym partiom zespołowym. Chór TWON brzmiał znakomicie, orkiestra prowadzona przez Gabriela Chmurę czasami przesadzała z proporcjami brzmienia, jednak w całości udźwignęła ciężar gatunkowy partytury. Tylko soliści jakby się dopiero przez nią przedzierali. Najlepsze wrażenie pozostawił Wojciech Śmiłek (jako Ojciec Mapple) i Mateusz Zajdel (Starbuck). Trudno było przekonać się do Izmaela (Arnold Rawls), Ahaba (Ralf Lukas) czy partii kobiecych (Agnieszka Rehlis, Caroline Whisnant).

W partyturze stoi: "opera-misterium". Właściwie jest to oratorium, czy też potężnych rozmiarów kantata sceniczna. Knapik wraz z Krzysztofem Koehlerem, autorem libretta, zredukował akcję fabularną znaną z powieści do minimum. Wprawdzie jest gdzieś jakiś port, statek, wielorybnicy, ale należy to traktować jako symbole, dalekie punkty odniesienia. Najważniejszy pozostaje ten wyższy poziom "wyciągnięty" z Hermana Melville'a - biblijny, filozoficzny. Stąd akcji scenicznej de facto nie ma. Pada za to wiele fundamentalnych, uniwersalnych pytań, wokół których wciąż krążymy. O zmaganie człowieka z Bogiem i z naturą. O los kierujący naszym życiem. O prawo cierpiącego, porzuconego człowieka do sporu z Najwyższym. Pytania padają, ale tak naprawdę odpowiedzi nikt nie oczekuje...

Knapik komentuje: "Ta historia rozgrywa się na oceanie, czyli tak naprawdę w przestrzeni nieograniczonej - kosmosu, wszechświata - w której maleńki człowiek rzuca wyzwanie czemuś, co go przerasta". Najwyższy stopień odczytania książki staje się kluczem do inscenizacji. Tym symbolicznym w dużym stopniu tropem podąża reżyserka Barbara Wysocka, która nie ukrywa, że zafascynowała ją przede wszystkim struktura powieści, jej wielopłaszczyznowość i sfera biblijna oraz filozoficzna. Narracja opery rozpoczyna się od końca: "Nazywajcie mnie Izmaelem" (Izmael w hebrajskim to "Bóg wysłuchał") - deklamuje marynarz, który ocalał z wyprawy, a który staje się nie tylko narratorem, ale przewodnikiem w tej opowieści.

Cała opera rozgrywa się na jednym obrotowym planie, który równie dobrze może być kadłubem statku, co brzuchem wieloryba. Z jego wnętrza dochodzą strzępy akcji. Scenografia Barbary Hanickiej doskonale tworzy atmosferę spektaklu, podobnie jak kostiumy przygotowane przez Julię Kornacką. Wysocka realizuje spektakl totalny, w którym muzyka, słowo, taniec, obrazy wideo składają się w jedną całość. Konstruuje też w III i IV akcie - podobnie jak w przypadku muzyki znacznie ciekawszych - mocne, sugestywne obrazy: raz ociekające krwią, innym razem zachwycające światłem.

Wprawdzie sam spektakl nie mówi nam nic nowego ani o Knapiku, ani o Wysockiej, ani tym bardziej o Melville'u, to jednak zobaczyć go trzeba. W kontekście bełkotu tegorocznej odsłony "Projektu P" dowiadujemy się z niego znacznie więcej o kondycji polskiej opery współczesnej. A Barbara Wysocka już w styczniu pokaże "Łucję z Lammermooru" Donizettiego w Operze w Monachium. Po Glassie, Dusapinie i Knapiku - zwrot ku klasyce.



Jacek Hawryluk