nr 17-18,
  23-04-2012

i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Pod ścianą


"Oresteja" Mai Kleczewskiej w warszawskim Teatrze Narodowym - jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego sezonu - to dowód, że reżyserka znalazła się w pułapce.

    Maja Kleczewska czyni wielkim tematem swego teatru rozpad rodziny, rodzinę jako źródło każdego niemal zła, wszelkich patologii. Już nie pamiętam od kiedy - na pewno przynajmniej od klasycznego już opolskiego "Makbeta" z 2004 r. Podobnie jest w tej inscenizacji, luźno opartej na trylogii Ajschylosa.

Mamy Agamemnona (Mirosław Konarowski), który poświęca bogom swoją córkę. Mamy Klitemnestrę (Danuta Stenka) zabijającą męża przez utopienie go w wannie. Są wreszcie Elektra (Kamilla Baar) i Orestes (Sebastian Pawlak) spleceni w kazirodczym uścisku. Wszystko, co ciemne fantazje podsuną, w oślepiającym świetle reflektorów, na tle trudnych do wytrzymania obrazów rozkładających się, zżeranych przez robaki ludzkich zwłok, wśród trucheł kotów i doniczkowych roślin. Do tego jeszcze chór Opery Narodowej w partiach skomponowanych przez Agatę Zubel na granicy komunikatywności. Jedni się zachwycają, na mnie ten spektakl nie zrobił wrażenia. Pozostał tylko jeszcze jednym eksponatem w laboratorium przeróżnych dziwności.

Jednak nie da się jednym ruchem skreślić przedstawienia Kleczewskiej, choćby z powodu kilku mocnych scen. No i dlatego, że jest bardziej dopracowane i lepiej wykonane aktorsko niż jej niedawna bydgoska "Burza". Ale właśnie te dwie inscenizacje pokazują wyraźnie, że Maja Kleczewska znalazła się w pułapce. Przy "Orestei" dzięki współpracy z Agatą Zubel zaproponowała nową formę i nazwała ją dramatooperą, co okazało się efektownym, ale niewiele znaczącym hasłem. Znów z podstawowego tekstu zachowała jedynie zręby, inkrustując scenariusz fragmentami wielu dzieł, a przede wszystkim tym, co napisała sama z dramaturgiem Łukaszem Chotkowskim.

Nie jest jedyna wśród reżyserów, którzy powątpiewają ostatnio w siłę literatury, tyle że właśnie ona, chcąc swój brak zaufania zobrazować, bierze na warsztat naprawdę ważne teksty - najpierw "Burzę", a potem "Oresteję". I ściera je w proch, niewiele proponując w zamian. Jej "Fedra", a przede wszystkim "Marat/Sade" wcale nie były mniej radykalne, za to waliły prosto w skroń, nie wyrzekając się słów Racine'a albo Weissa. Dlatego może lepiej wrócić do literatury, z tym samym teatralnym instrumentarium. Bo zdaje się, że po "Orestei" przed Mają Kleczewską tylko ściana.



Jacek Wakar