nr 23,
  2-06-2009

i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Christoph Willibald Gluck "Orfeusz i Eurydyka". Reżyseria Mariusz Treliński. Opera Narodowa, premiera 23 maja 2008 r.


W Operze Narodowej znów powstał spektakl, na który z podniesionym czołem można zaprosić nawet najbardziej wybrednego widza z Londynu czy Paryża. Niedawna premiera - "Lukrecji Borgii" Donizettiego, zamówiona jeszcze za poprzedniej dyrekcji - powinna się spalić ze wstydu wraz z dekoracjami. Najnowszej byłoby szkoda z kilku powodów.

    Po pierwsze, wraca nią na warszawską scenę Mariusz Treliński, nasz jedyny reżyser operowy światowego formatu. I choć nie jest to jego najlepsze przedstawienie ani absolutna nowość (premiera odbyła się w Bratysławie w grudniu 2008 r.), mamy jednak do czynienia z wyrafinowanym, przemyślanym do ostatniego szczegółu spektaklem. Po drugie, zostało nam przywrócone dzieło z żelaznego kanonu muzyki - "Orfeusz i Eurydyka" Glucka. I po trzecie, okazało się, że na za dużej, niefunkcjonalnej scenie Opery Narodowej można z sukcesem wystawić dzieło kameralne, wręcz intymne.

Historia Orfeusza, który po śmierci Eurydyki wyprawia się po nią do Hadesu i może przywrócić ją życiu, pod warunkiem że w drodze powrotnej się za nią nie obejrzy, to oczywiście mit nad mity. Historia tragiczna, bo przecież Orfeusz łamie zakaz... Zgodnie z wymogami epoki Gluck dopisał happy end. U Trelińskiego szczęśliwego zakończenia nie ma, bo kto by w nie dziś uwierzył? Wyprawa Orfeusza do podziemi odbywa się jedynie w wyobraźni zrozpaczonego bohatera, który otrzymał paczkę z... prochami ukochanej.

Z baśni powstał dramat psychologiczny rozgrywający się niczym współczesny film w wielkomiejskim apartamencie. Boris Kudlićka wyczarował "open space" z salonem, sypialnią, kuchnią, garderobą i łazienką, po której szaleją furie w czerwonych sukniach. Wszelkie "gry wyobraźni" wypadają znakomicie. Gorzej ze scenami realistycznymi, w których bohaterowie miotają się po mieszkaniu jak w wenezuelskiej telenoweli. Na szczęście nie ma ich wiele.

Odpowiedzialną partię Orfeusza - ta opera to niemal monodram z epizodycznym udziałem Eurydyki i Amora - śpiewa Wojciech Gierlach. To dobry śpiewak, ale mało "zainspirowany" artysta. Ciarki przechodzą dopiero, gdy pojawia się Olga Pasiecznik, nie bez powodu uznana w całej Europie. W tym kontekście trochę żal, że to nie Eurydyka lamentuje ponad godzinę nad utraconym Orfeuszem. Ale nie ma co biadolić: znów wreszcie wychodzimy z opery jak z dobrego teatru - jest o co się spierać i nad czym pomyśleć.



Jacek Melchior