nr 292,
  16-12-2013



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Projekt P, odsłona druga. Eksperyment tym razem się nie udał


Garbaczewski tworzy swój własny świat zatopiony w psychodelii, naszpikowany nie zawsze zrozumiałymi zapętleniami i figuracjami, ociekający emfazą i kiczem, w którym muzyka pełni całkowicie drugoplanową rolę. Część druga "Projektu P" topi się w banale i nudzie.

    W Teatrze Wielkim Operze Narodowej trwa cykl, w którym młodzi polscy kompozytorzy i reżyserzy pokazują kondycję współczesnej opery. Pierwszą część zakrojonego na trzy sezony przedsięwzięcia wystawiono przed rokiem. Złożyły się na nią dwa utwory: "dla głosów i rąk" Jagody Szmytki i "Transcryptum" Wojtka Blecharza. Teraz przedstawiono kolejny dyptyk debiutantów: "Zwycięstwo nad słońcem" Sławomira Wojciechowskiego (ur. 1971) i "Solarize" Marcina Stańczyka (ur. 1977). Inscenizację przygotował inny operowy debiutant Krzysztof Garbaczewski.

"Projekt P" jest swoistą grą z konwencją klasycznej opery. Laboratorium, w którym na wszystko można sobie pozwolić (Blecharza zainspirował sam gmach przy placu Teatralnym). "Projekt P" ma udowodnić, że współczesny teatr muzyczny to gatunek wymykający się - i słusznie - prostym klasyfikacjom.

Trzy odrębne byty

"Zwycięstwo nad słońcem" Wojciechowskiego (odwołujące się do futurystycznej opery z 1913 r.) jest kompozycją odległą od uświęconej tradycją operowej narracji. Właściwiej ciągłości - tak charakterystycznej dla sceny - tutaj nie odnajdziemy. Są za to trzy odrębne segmenty: żaden nie przygotowuje następnego, niczego nie wieńczy (próby do historycznej opery, (r)ewolucja, studium futuryzmu). Trzy odrębne byty. Muzyka zimna, intelektualna, rygorystyczna formalnie, abstrakcyjna - podobnie jak i punktualistyczna fabuła osnuta przez Marcina Cecko wokół postaci malarza Kazimierza Malewicza, jednego ze współtwórców przywoływanej opery z 1913 r.

"Solarize" Marcina Stańczyka leży na przeciwległym biegunie. W przeciwieństwie do Wojciechowskiego muzyka Stańczyka ulega ciągłym metamorfozom i przetworzeniom. Kompozytor proponuje rodzaj dźwiękowego eksperymentu, opery rozgrywającej się "tu i teraz", trwającej "w ruchu". Wynika to z jej tematu, a są nią zmagania ze śmiercią i z samym sobą chorego na progerię (czyli przedwczesne starzenie się organizmu) Leona Bothy, malarza i didżeja z Kapsztadu. Botha nie chciał być postrzegany wyłącznie poprzez pryzmat choroby i "medialnej sławy".

Postać to fascynująca i tragiczna, zmuszona do życia osiem razy szybciej niż przeciętny człowiek. Podobnie opera Stańczyka, z librettem Andrzeja Szpindlera, pulsuje zmiennym rytmem: przyspiesza, deformuje się, przenika. Choć, niestety, sama narracja, paradoksalnie, piekielnie się dłuży.

W pomyśle Stańczyka coś jednak jest: muzyka nie rozwija się paralelnie z tempem życia Bothy. Na początku jest wręcz "spowolniona", po pewnym czasie zagęszcza się, nakłada, multiplikuje, ale i życie Bothy dopiero po zyskaniu rozgłosu w internecie nabrało rozpędu. U Stańczyka długie, "leniwe" płaszczyzny ustępują miejsca hiphopowej narracji (Botha wystąpił w teledysku grupy Die Antwoord) czy wreszcie totalnemu, dźwiękowemu free (orkiestrę w obu dziełach poprowadziła Marta Kluczyńska).

Chybiony eksperyment

Krzysztof Garbaczewski eksperymentuje z formą, rozsadzając ją od środka, wywodząc swe pomysły od słynnego "Czarnego kwadratu" Malewicza. Ale to tylko początek koncepcji reżysera (i librecistów) - pierwsza część jest wręcz minimalistyczna, druga zaś nachalnie przeładowana. Reżyser tworzy swój własny świat zatopiony w psychodelii, naszpikowany nie zawsze zrozumiałymi zapętleniami i figuracjami, ociekający emfazą i kiczem, w którym muzyka pełni całkowicie drugoplanową funkcję (zwłaszcza u Wojciechowskiego). Płytkie libretta (a właściwie ich brak) nie pomagają w odbiorze. Część druga "Projektu P" topi się w banale i nudzie.

Nie odmawiam Operze Narodowej prawa do eksperymentu. W tym jednak przypadku to eksperyment chybiony. Po ponad dwóch godzinach na widowni na dłużej pozostają wyłącznie strzępki muzyki Stańczyka. Tylko tyle i aż tyle. Spektakl po trzech pokazach zszedł z afisza.



Jacek Hawryluk