nr 278,
  28-11-2015



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Mazur z fikołkami


Najnowsze wystawienie opery Stanisława Moniuszki "Straszny dwór" dowodzi, iż proces wynaradawiania Polaków z naszej kultury narodowej i uniwersalizowanie, dostosowywanie jej do wymogów polityki poprawnościowej, naczelnej ideologii Unii Europejskiej, wciąż trwa. Rzecz tyczy nie tylko scen teatralnych, ale rozmaitych przedsięwzięć w obszarze szeroko pojętej kultury. Jak wiadomo, docelowo ma to doprowadzić do upadku państw narodowych w łonie UE i stworzenia wielkiego superpaństwa.

    Przed premierą David Pountney, reżyser "Strasznego dworu", mówił, że najtrudniejszym zadaniem przy realizacji tej opery jest zrozumieć, o co w niej chodzi, jak Polacy postrzegają tę operę i jak zrealizować to dzieło, pozostając wiernym utworowi i wiedząc, że jest ono bardzo ważne dla Polaków. Czy reżyser miał świadomość, czym jest dla nas "Straszny dwór" zarówno jako pamiątka narodowa, jak i jako arcydzieło artystyczne? Na scenie nic na to nie wskazywało. Wprawdzie w prologu przed oczami widzów rozpościera się powiększony do gigantycznych rozmiarów obraz "Cud nad Wisłą" Jerzego Kossaka, ale nie ma to przełożenia na spektakl. Nie wiedzieć czemu Pountney przeniósł akcję "Strasznego dworu" w dwudziestolecie międzywojenne. Wiemy o tym z wypowiedzi reżysera, bo w spektaklu właściwie akcja dzieje się nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy. U Moniuszki bohaterowie, bracia Stefan i Zbigniew, po zwycięskiej bitwie wojennej żegnają się ze swoimi towarzyszami walki i przysięgają bezżenność, by w każdej chwili móc stawić się na wezwanie Ojczyzny, gdy zajdzie potrzeba.

A co widzimy na scenie w interpretacji brytyjskiego reżysera? Gromadę mężczyzn w kalesonach, którzy wylegują się na pryczach, po czym wkładają spodnie i dziwnym, drobnym "damskim" kroczkiem wykonują coś, co można określić jako taniec. Ośmieszenie wojska. Pośród takiej atmosfery Stefan (Tadeusz Szlenkier) i Zbigniew (Rafał Siwek) obwieszczają kolegom, iż nigdy się nie ożenią. Ale dlaczego, nie wiemy. Można więc snuć różne domysły. Wątek patriotyczny w tej interpretacji nie istnieje. Pod koniec spektaklu, gdy orkiestra przygotowuje nas do słynnego mazura, scena wypełnia się tłumem ludzi w polskich barwach narodowych. Wszystko jest biało-czerwone, kostiumy zestawione z różnymi elementami czerwonymi jak cylindry, jelenie rogi na głowach mężczyzn, maski jak podczas karnawału w Wenecji, białe spódniczki w czerwone ciapki, rozmaite bajery, pajacyki, pierroty itd., itd. Aluzja do kibiców? Przesyt skutecznie zniechęca do polskiej flagi. Reszty dopełnia mazur z fikołkami i różnymi wygłupami. To oczywiście bezczelna kpina z polskiego patriotyzmu. Ośmieszenie i próba zdyskredytowania polskiej tożsamości narodowej.

Właściwie jedyna postać, która w pełni broni się i która wyraziście niesie ze sobą polskość, to Miecznik w doskonałym wykonaniu Adama Kruszewskiego. Jest jak wyłom w spektaklu ogołoconym z polskiego obyczaju szlacheckiego, z polskiej tradycji i w ogóle polskości. Adam Kruszewski nie dość, że wspaniale wokalnie podnosi rangę spektaklu, to także swoim kostiumem i gestem (czy to w charakterystyczny sposób podkręcając wąsa, czy to zapraszając do mazura) - tworzy prawdziwy klimat moniuszkowskiej opery. Ale to dotyczy tylko Miecznika. Większość pozostałych postaci (przecież nie z winy śpiewaków) swoim kostiumem i sposobem zachowania przynależy nie wiadomo do jakich porządków. Jest to chaotyczna mieszanina, jak choćby ekscentryczna Cześnikowa (Anna Borucka) - dlaczego tak dziwacznie się zachowuje i dlaczego ubrano ją niczym wróżkę z "Czarodziejskiego fletu" Mozarta? Albo dlaczego panny szlachcianki, Hanna (Edyta Piasecka) i Jadwiga (Elżbieta Wróblewska), córki Miecznika, ubrano w peniuary nadające się do sypialni, a nie do przyjmowania gości, w tym kawalerów Stefana i Zbigniewa?

Brak konsekwencji, spójności artystycznej w budowaniu scen, pozbawienie opery Moniuszki jej cudownego, niepowtarzalnego klimatu i przesłania to nie jedyne grzechy tej inscenizacji. Także muzycznie często nie ma synchronizacji między śpiewakami a orkiestrą, co sprawia, iż spektakl "rozjeżdża się" w wielu miejscach i "przykrywa", wręcz zagłusza solistów.



Temida Stankiewicz-Podhorecka