4-03-2010


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Warszawska Traviata: Emocjonalny chłód jest trendy


    Już po podniesieniu kurtyny podczas uwertury dominuje nastrój niczym z hollywoodzkich, słynących z pogranicza lekkiego kiczu filmów Eda Wooda - na środku sceny stoi inkrustowana świecidełkami trumna, która podnosi się, byśmy mogli zajrzeć do wnętrza. Wieko powoli się unosi, a pod nim ubrana niczym Greta Garbo paryżanka . Jak wampir, który za dnia pogrążony jest w śnie, a budzi się nocą do życia. Violetta Valery (Aleksandra Kurzak) żyje jak typowa celebrytka, choć na tym nieskazitelnym obliczu pojawia się pęknięcie-choroba, która każe zwolnić tempo. Ale świat czeka, pojawia się nowa miłość Alfredo Germont (Sébastien Guèze), wygląda na to, że prawdziwa. To niespodzianka, bo w tym środowisku takie słowo nie istnieje.

Mariusz Treliński pokazał nam operę bardziej jak kino niż teatr. Scenografia Borisa Kudlički została zmontowana na specjalnej platformie, która jak taśma, przesuwa się na naszych oczach w najbardziej dynamicznym I akcie. Miga nam najpierw zaplecze sceny, potem scena jak dyskotekowy parkiet ze srebrną kulą, fotelami, wreszcie burdelowo czerwony korytarzyk prowadzący do garderoby, a nawet łazienka (uruchomiona tylko na chwilę, by Violetta mogła się przejrzeć w lustrze i stwierdzić, jaka jest blada). Potem akcja zostaje spowolniona. W II akcie najpierw dominuje wielki błękit basenu podmiejskiej willi, spokój i dostatek, designerskie fotele, plażowa moda (Kurzak nosi szpilki, a na strój kąpielowy ma narzucony peniuar), potem rozwiązły paryski świat tancerek go go. Jest tu zresztą doskonała scena. Violetta w migotliwej, rozłożystej sukni jest atakowana przez tancerzy udających pikadorów. Wbijają swoje ostre piki w krawędzie sukni uziemiając kobietę, uniemożliwiając jej ucieczkę. Bo od śmierci nie da się uciec. W finałowym akcie ma już zresztą żadnego blichtru, jedynie gabinet luster jak z "Chicago" albo filmów noir, w którym odbija się umierająca Violetta. Oto heroina, a niegdyś femme fatale półświatka odchodzi we własnym ogołoconym ze wszystkiego mieszkaniu (nawet bieda wydaje się tu starannie wystylizowana).

Inscenizacja "Traviaty" jest świetna, bardzo wyrównana, poza sceną śmierci Violetty (z wyglądającym niepoważnie czołgającym się Alfredem), ale zarazem i nieco powierzchowna, gdy mowa o uczuciach. Treliński pokazuje nam wprawdzie świat ich pozbawiony, ale tym samym jednak zubaża potencjał dzieła Verdiego, które traktuje przecież o sile miłości, która nie zna granic i w myśl biblijnych wersetów, wszystko przetrzyma. W obliczu ubranych i wyglądających jak modelki i modele bohaterów uczucia schodzą na dalszy plan. Trochę szkoda.

Niemniej pod względem muzycznym "Traviata" okazuje się wyjątkowo udanym spektaklem, zresztą w obydwu obsadach. Aleksandra Kurzak (gwiazda londyńskiej Royal Opera House Covent Garden) i Joanna Woś śpiewają doskonale. Kurzak debiutowała właśnie partią Violetty, co jest sporym krokiem naprzód. Jednak udowadnia, że do śpiewania partii jest przygotowana perfekcyjnie. W przeciwieństwie do drażniącego francuskiego tenora. Sébastien Guèze ma nieznośną manierę śpiewania z wibratem, które brzmi nieznośnie, zwłaszcza w I akcie. Jak zwykle w doskonałej formie Andrzej Dobber jest świetnym Giorgio Germontem. Także orkiestra gra wyjątkowo subtelnie, wspomagając solistów.



Magdalena Talik