09-03-2010


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Traviata w nocnym klubie


Czy da się dzisiaj wystawić kiczowatą historię Damy Kameliowej tak, by wykroczyć poza banalne kopiowanie wzruszeń z ekranizacji Zeffirellego? Mariusz Treliński podjął to wyzwanie. Wykorzystując popularną opowieść o wielkiej miłości dziewiętnastowiecznej kurtyzany reżyser stara się powiedzieć swoją inscenizacją coś ważnego o otaczającym nas świecie.

    Treliński proponuje nam "Traviatę" współczesną na wskroś. Dumasowskie realia zamienił na obrazki z dzisiejszego show biznesu. Widzimy modnie odzianych (kostiumy Gosi Baczyńskiej) bywalców night clubów, na podium sceny wiją się półnagie striptizerki. Pełno jest też odwołań do konkretnych znanych postaci: Violetta występuje w gorsecie la Dita von Teese, a ostentacyjnie obwieszony srebrnymi łańcuchami Baron Douphol z siwymi włosami związanymi w kucyk, w czarnych obcisłych spodniach to Karl Legerfeld jak żywy.

Bogata scenografia Borysa Kudlički w pierwszym akcie przypomina chwilami przestylizowane teledyski Lady Gagi, szczególnie w połączeniu ze zbiorowymi scenami tańca współczesnego. Z tego odurzającego przepychu i kryjącej się za nim emocjonalnej pustki wyrywa Violettę miłość Alfreda. Im bardziej zbliżamy się zaś do tragicznego końca, tym skromniejsze stają się dekoracje, aż do finałowego obrazu, kiedy na scenie pozostaje jedynie proste krzesło i zwielokratniające cierpienia bohaterki wieloskrzydłowe lustro.

Niezależnie od wizualnej efektowności "La Traviata" Trelińskiego jest też po prostu dobrze zaśpiewana. Nie dane mi było co prawda usłyszeć chwalonej przez wszystkich gwiazdy La Scali Aleksandry Kurzak. W roli tytułowej kobiety upadłej wystąpiła Joanna Woś, której udało się oddać wielobarwność tej postaci. Jej Violetta z początku wykorzystuje głos by uwodzić mężczyzn, bawi się nim, bada jego możliwości, traktuje go jak maskę, pod którą ukrywa swoje uczucia. Kiedy jest sama, targana wątpliwościami, pełna lęku, złamana cierpieniem, oszalała z miłości, słychać w jej śpiewie niesłychaną tkliwość, łkanie i przerażony szept umierającej.

Niestety z tak świetnym wykonaniem w przykry sposób kontrastuje rola Alfreda (Pavlo Tolstoy). Zaśpiewane przez niego Libiamo nie przypadnie do gustu nikomu, kto choć raz je usłyszał w wykonaniu Plácido Domingo. Co prawda w drugim akcie młodzieniec, odurzony szczęściem odwzajemnionej miłości, nabiera jakby mocy. Nadal jednak wypada blado przy swojej partnerce, która nie tylko potrafi wspaniale kreować swoją postać głosem. Joanna Woś gra całym ciałem. Pavlo Tolstoy staje na palcach, by jej dorównać. Bezskutecznie. Na szczęście można zapomnieć o tych niedoskonałościach wsłuchując się we wspaniały baryton Adama Kruszewskiego (Giorgio Germont) w duecie z Violettą.

Mariuszowi Trelińskiemu chodziło jednak o coś więcej, niż tylko stworzenie sprawnego widowiska. Jego inscenizacja jest próbą diagnozy współczesnego świata. Widoczne to jest już w samej scenografii, którą stanowią przesuwające się wzdłuż sceny oddzielne pomieszczenia: kulisy, wnętrze klubu, garderoba, łazienka. W każdym z nich Violetta jest kimś innym - seksbombą, kochanką, umierającą na gruźlicę dziewczyną. Reżyser zdaje się nam mówić, że tak właśnie dzisiaj żyjemy: symultanicznie, grając jednocześnie tysiąc różnych ról.

Jednak chyba najważniejsze w jego inscenizacji jest przeniesienie środka ciężkości z historii wielkiej, nieszczęśliwej miłości na wątek umierania. Dobrze pokazuje to nastrojowa pierwsza scena, w której na tle wirującego śniegu cienie postaci beztrosko tańczą walca wokół srebrnej trumny. Treliński odnalazł w operze Verdiego bardzo aktualny obraz samotności umierania, dla którego nie ma miejsca w kolorowym świecie show biznesu.



Weronika Boruc