25.02.2010 - 22:58


i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



trr...Traviata...trr...Trelińskiego


Za sprawą nowej inscenizacji “Traviaty” pomysłu Mariusza Trelińskiego, zgrzały się dzisiaj i napięły z wysiłku mury dostojnego gmaszyska Opery Narodowej.

    Jakby ktoś jeszcze nie wiedział: “Traviata” to zmodyfikowana na potrzeby gatunku “Dama Kameliowa” A. Dumasa.

Ciekawych, o co w niej biega, odsyłam do “Przewodnika Operowego dla Głuchych I Leniwych” Telemacha: http://pytania.wordpress.com/2009/07/09/przewodnik-operowy-dla-gluchych-i-leniwych-1/.

Dzisiejsza premiera była tak energochłonna, że z chwilą podniesienia kurtyny siadło napięcie i przygasły światła w trójkącie; EL Popo, Pałac Jabłonowskich, Pędzący Królik. A oszalałe komputery pobliskiego City Banku dokonywać zaczęły licznych, wielce tajemnych transferów…

Bowiem nieopodal obraz gonił obraz. Powodując trzaski, szumy, swąd silników i pękanie, stalowych lin ciągnących teatralne wózki. Przez co zza kulis dobiegało, ciągłe, przytłumione i lekko wkurzające trr…trr…

Trzeba jednak zrozumieć, że przez to trr…trr,,,, przedstawienie stało się niezwykle żywe I atrakcyjne.

Chwała za to Borysowi Kudliczce (scenografia) oraz Gosi Baczyńskiej (kostiumy). A przede wszystkim reżyserowi, w którym po latach obudził się filmowiec.

Jak już wspomniałem, sceny przesuwały się przed oczyma oczarowanej publiczności niczym klatki filmowe: garsoniera, klub nocny, knajpiana toaleta, szulernia, uliczka, jakieś ciemne podwórko, korytarz hotelowy…

Zmieniające się dynamicznie i nieustannie dekoracje sprawiały, że widz niemal zmuszany był do biegu w ślad za bohaterką. Penetrując wraz z nią zakamarki rozpasanego miasta; a to pełne uciech, a to mroczne, a to kameralnie wyciszone… Podążając drogą od grzechu, przez cierpienie… do świętości.

Jedynie w drugim akcie, w nadmorskiej rezydencji Alfreda (Sebastien Gueze). obserwator mógł sobie nieco odsapnąć. Z kijem golfowym w ręku. Spokojnie zaczerpnąć haust jodowanego powietrza oraz podziwiać kunszt wokalny i aktorski duetu; A.Kurzak (Violetta) – A.Dobber (Giorgio Germont).

Choć z drugiej strony, co to za odpoczynek (o małej kimce nie ma nawet co marzyć), gdy było się świadkiem, jak okrutny los potrafi obejść się z nawróconym przez miłość dziewczęciem:

…. conosca il sacrifizio ch’io consumai d’amor che sara’ suo fin l’ultimo sospiro del mio cor…

No nie…. znowu wzruszę się jak bóbr…wracam do rzeczy:

Zawsze jest coś za coś, przeto trudno się dziwić, że stronę muzyczną spektaklu zakłócał niekiedy rozmach inscenizacyjny.

Jednak nie przesadzajmy. Nie było źle; obsada niezgorsza, orkiestra, jak zwykle w formie. Z klasą poprowadzona przez maestro Miguela Gomela Martineza. A kreacji Aleksandry Kurzak naprawdę niewiele brakowało do zeszłorocznej Violetty, Anny Netrebko z Zurychu.

Także nie-za-po-mnia-na!

Piszę “niewiele”, ponieważ do rosyjskiej divy, Aleksandrze brak jeszcze sławy. Bo talent, głos mocny o czystej barwie już ma. Zresztą co tu dużo gadać, nie każdy dostaje angaż do Metropolitan Opera…

Trelińskiego nie wszyscy kochają. Przez to trr…trr… Przez to trr…trr… według niekochających, opera traci swe dostojeństwo.

A ja go lubię i cenię. Może właśnie za to, że ma gdzieś zarówno ekologię jak i dostojeństwo?

A może dlatego, że z wyczuciem I smakiem nadaje nowy wyraz tej, zdać by się mogło, mocno już skostniałej formule.

Nie to co szarżujący bez opamiętania Krzysztof Warlikowski.

Najżyczliwsi, z kręgu krytyki politycznej, znowu zachwycą się tym jego drzewkiem zapachowym orzeźwiającym stęchliznę konwencji. A rozsmakowani koneserzy oryginalnych receptur, tradycyjnie będą kręcić nosami na to karaoke w dyskotece w Międzyzdrojach.

Niezmienne ich zgorszenie i niesmak wzbudza wpuszczanie na szacowną scenę Teatru Wielkiego, parweniuszy – profanów z kultury masowej.

A w tym Treliński się lubuje.

Onegdaj w “Onieginie” zrobił wybieg dla najpiękniejszych modelek w całym mieście, do “Don Giovanniego” dopuścił, lansującego się silnie, Arcadiusa.

A teraz… pozwolił kalać najznamienitsze deski kraju, Edycie Herbuś walcującej z Rafałem Maserakiem, wraz z resztą towarzystwa znanego z TVN-owskiego “Tańca z gwiazdami”.

Odpowiadam zatem naszej nobliwej publiczność, która zbrojna w kieliszek szampana i lorgnon: Pourquoi? – burkła:

Jakiś cel w tym jest. Niechybnie marketingowy, przysparzający operze nowych miłośników.

A że odżinsowanych w bluzach z kapturami? Cóż...tempora mutantur et nos mutamur in illis.

A być może kryje się za tym przewrotna koncepcja osadzenia naszych współczesnych celebrytów (zwanych niegdyś bon vivantami) w kontekście uniwersalnym?

Mariusz Treliński to wie, a pozostali pewnie nawet nie zauważą, kto tam właściwie zatraca się w tych scenicznych opętańczych hulankach. Tak jak wielu innych smaczków i podtekstów. Nie zawsze dostatecznie czytelnych.

Jeśli, nie daj Boże, tym co napisałem rozbudziłem czyjś apetyt, to bardzo mi przykro, ale mam dla niego złą wiadomość: na ten sezon, na długo przed premierą, wszystkie bilety zostały już sprzedane.

Kupujcie więc wejściówki i trenujcie dłonie, aby oklaskując przedstawienie nie doznać jakiejś przykrej kontuzji. Zresztą wejście za wejściówką ma jeden plus; do standing ovation nie trzeba będzie wstawać....



yassa