nr 10/07.03,
  02-03-2010

i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Samotność w rewii


Mariusz Treliński zmierzył się z największym (obok "Madame Butterfly", którą debiutował) operowym hitem w swojej karierze.

    Każdy meloman nosi w sercu jakąś wizję "Traviaty". Staromodną jak u Zeffirellego, nowoczesną jak inscenizacja w Operze Paryskiej lub wyabstrahowaną z rzeczywistości jak spektakl z Salzburga. Oczekiwania były więc ogromne. Tym większe, że reżyser zaangażował tańczących celebrytów, m.in. Ewę Szabatin i Rafała Maseraka, a w Warszawę poszła wieść, iż będzie to "Traviata" "na rurze". Rury nie ma, celebryci mają niewielkie pole do popisu. Jest za to night club łączący rewię a la Małgorzata Potocka z estetyką festiwalu w Sopocie. Violetta jest zakulisową seksatrakcją... Na szczęście akt II przenosi w bardziej umowną rzeczywistość, podkreślaną projekcją drzew nie drzew kołyszących się na wietrze. Na magię, której ciągle brak, należy i warto poczekać do finału, gdy zakochana kurtyzana umiera, odbijając się w wieloskrzydłowym lustrze zimnej garderoby. To prawdziwy Treliński - mistrz nastroju i poeta samotności, który tym razem nie znalazł świeżej i spójnej inspiracji, by wypełnić całe dzieło. Ale tam, gdzie zawodzi teatr, jest niezawodna Aleksandra Kurzak, doskonała śpiewaczka i świetna aktorka. W roli ojca Alfreda Andrzej Dobber, też międzynarodowa gwiazda. Tenora w partii amanta lepiej pominąć milczeniem. Sukces więc połowiczny, choć jedna trzecia dobrego teatru i dwie trzecie świetnego śpiewu tworzą całość, którą warto zobaczyć.



Jacek Melchior