szwarcman/
  blog.polityka.pl
  17-06-2016



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Tristan i Izolda na celowniku


Nowy spektakl Mariusza Trelińskiego w Operze Narodowej jest mieszanką pomysłów ciekawych i banalnych. Dlatego też po jego zakończeniu były i brawa, i buczenie.

    Można tu odnaleźć całą masę cytatów (ilość filmów, jaka padała w komentarzach zarówno po marcowej premierze spektaklu w Baden-Baden, jak i teraz, jest wyjątkowa, także pod względem szerokiego rozrzutu tematycznego i gatunkowego: od Matrixa i Obcego po Melancholię), ale także autocytatów - zabawa pełną przestrzenią scenicznego okna ma podobny rozmach jak w Zamku Sinobrodego, a w III akcie bohater leży w łóżku z kroplówką, jak Roger w wersji wrocławskiej.

W powtarzających się projekcjach Bartka Maciasa rozpoczynających każdy z trzech aktów Tristana i Izoldy w reżyserii Mariusza Trelińskiego dominuje motyw noktowizyjnego celownika, co ma symbolizować zarówno fatalny krąg, w jakim zamyka się los bohaterów, jak też ich inwigilację. W I akcie ciekawy jest pomysł podzielenia sceny na segmenty, czyli kajuty statku (a z boku schody), pojawiające się i zanikające, podobnie jak obrazy na monitoringu. Ale ciekawe to jest tylko wizualnie, efekt dźwiękowy bywa co najmniej dyskusyjny: czasami po prostu kiepsko słychać głosy. Jak zwykle reżyser myślał przede wszystkim o efektownym obrazku, nie o muzyce. Te problemy jednak na szczęście redukują się w momencie, gdy akcja dzieje się po bożemu, na scenie.

Początkową koncepcją reżysera było umieszczenie całej akcji na statku. Pozostało z tego umiejscowienie w tym anturażu również drugiego aktu: Izolda czeka na Tristana na pokładzie, później schodzą pod pokład i tam właśnie zostają przyłapani. W III akcie Tristan leży na szpitalnym łóżku i tu, podczas owej obojowej melodii pastuszka, pomysł, jakich już było u Trelińskiego wiele: pojawia się mały chłopczyk, który ma zapewne symbolizować małego Tristana. Sam finał zaskakuje (zdaje się, że został zmieniony w stosunku do wersji z Baden-Baden): po tym, jak Tristan umiera w ramionach Izoldy, ona podcina sobie żyły (!), potem światło gaśnie, a gdy się zapala, mamy scenę pogrzebu jak na amerykańskim cmentarzu: stoi urna, a Izolda (której jak widać nic się nie stało) podchodzi do niej w czerni z białymi liliami w rękach. No i cała seria akcji wręcz sprzecznych z tekstem (też częste u tego reżysera): Brangena stojąc koło niej woła "Ocknęła się, żyje!", a Izolda śpiewa do urny "Uśmiech łagodny, cichy, oczy lśnią otwarte". Więcej jest takich kwiatków w tym spektaklu: w I akcie Kurwenal przychodzi do Izoldy i zapowiada "Mój pan, Tristan", po czym wyciąga ją z kajuty i prowadzi gdzieś po schodach

Co do muzyki: najjaśniejszym punktem jest tu orkiestra pod batutą Stefana Soltesza - to już kolejna jego współpraca z naszym teatrem, na której muzycy tylko zyskują. Pod nikim innym ten zespół tak nie brzmi. Soliści - u nas śpiewają inni niż w Baden-Baden, a jeszcze inni zaśpiewają w Nowym Jorku. Melanie Diener, Izolda (parę lat temu na Festiwalu Beethovenowskim była Leonorą w Fideliu), zaczęła naprawdę nieźle, ale się przeforsowała i w późniejszych aktach słyszalne już było zmęczenie. Podobała mi się Michaela Selinger jako Brangena - koncepcja trochę lżejszego głosu, ale mocnej osobowości, odpowiada mi w tym kontekście (słyszeliśmy ją kiedyś w Świdnicy w zupełnie innym repertuarze). Koszmarem był Tristan - Jay Hunter Morris. Po krakowskim Tannhäuserze pomyślałam: po co robić dwie obsady, jeśli nie ma się dwóch kompletów dobrych śpiewaków. Teraz niestety to jest tylko jedna obsada i też w głównej roli mamy śpiewaka, który zupełnie się do tej roli nie nadaje. Pozostałe role były raczej poprawne.

Nowemu Jorkowi zazdroszczę przede wszystkim Niny Stemme; Stuart Skelton śpiewał już w Baden-Baden, dwie role znam już z Berlina: Ekaterinę Gubanovą (Brangena) i Króla Marka (René Pape). Ciekawe, czy reżyser znów zmieni koncepcję. I ciekawe, co o tym wszystkim myśli Peter Gelb, który był obecny na premierze.



Dorota Szwarcman