4 X 2003



Miłe złego początki



Sądząc po tej premierze między Krzysztofem Warlikowskim a Leszkiem Millerem istnieje zasadnicza różnica. Premier przywiązuje duże znaczenie do wykończenia wszelkich działań, reżyser efektownie zaczyna, potem miewa wyraźne kłopoty.


   Skojarzenie tych nazwisk nie jest przypadkowe także z innego powodu. W swej interpretacji "Króla Ubu" Krzysztof Warlikowski poszedł w stronę dotykającej nas aktualności społecznej i politycznej. To prawda, że zachęca do tego ta groteskowa opowieść o prostactwie i chamstwie, sięgającym po władzę z opłakanym dla siebie i kraju skutkiem. Polska, opisana przez Alfreda Jarry'ego ponad 100 lat temu, jest nam zdumiewająco bliska. Zachłanność polityków, brutalność zachowań, upadek obyczajów - wszystko znamy nazbyt dobrze.

W natrętnym odczytywaniu dzieła poprzez pryzmat aktualnych zdarzeń spektakl Krzysztofa Warlikowskiego przypomina jednak telewizyjny kabaret Olgi Lipińskiej, bo w jednym i w drugim odwieczne w gruncie rzeczy ludzkie wady i słabości są pokazane w sytuacjach z naszego życia codziennego. Spektakl staje się przez to jednowymiarowy i plakatowy, zwłaszcza że reżyser chętnie operuje wytartymi stereotypami: jak chłop, to w gumiakach, jak rządzący, to na sejmowej mównicy, a dom państwa Ubu z odpustowym obrazem Chrystusa i nowoczesnym telewizorem został przeniesiony z sitcomu dla masowej widowni.

Widać też, że reżyserowi materia wielkiego widowiska operowego stawia wyraźny opór. Tu nie można bazować na emocjach wyzwalanych z aktorów, co Krzysztofowi Warlikowskiemu przynosi interesujące rezultaty w teatrze dramatycznym. W operze trzeba operować obrazem, ruchem, tłumem.

W "Królu Ubu" reżyser miał interesujące pomysły na każdą ze scen, ale nie potrafił ich rozwinąć. Napięcie opada, rodzą się sceniczne dłużyzny, a obecność różnych osób na scenie staje się mało uzasadniona. Zawodzą liczni współpracownicy reżysera, trudno zresztą wytłumaczyć, dlaczego do warszawskiej premiery zaangażowano choreografkę z Izraela, skoro zaproponowany przez nią układ dla cheerleaderek z równym skutkiem mógł opracować instruktor jakiegoś swojskiego zespołu amatorskiego.

Aktualne wtręty często przytłaczają to, co jest najistotniejszą wartością tej opery.

Po 13 latach, jakie minęły od monachijskiej prapremiery "Króla Ubu", muzyka Krzysztofa Pendereckiego nie zatraciła świeżości. Kompozytor świetnie bawi się rozmaitymi konwencjami, świadomie posługując się pastiszem wielkich mistrzów - od Bacha i Mozarta do Wagnera i Weilla. Wszystkie smaki partytury potrafił wydobyć Jacek Kaspszyk z orkiestrą i w tym względzie mamy do czynienia z prawdziwą kreacją. Dodać do niej trzeba dwie udane role: Ubicy Anny Lubańskiej oraz Królowej Rozamundy Izabelli Kłosińskiej. Obie stworzyły z założenia przeciwstawne sobie postaci, świetnie odnajdując się w konwencji zaproponowanej nie tyle przez reżysera, co przez kompozytora. Szkoda natomiast, że zbyt bezbarwnym Królem Ubu jest Paweł Wunder.

Niezależnie od rozmaitych zastrzeżeń po raz pierwszy możemy obcować z operą tak mocno osadzoną we współczesnych, polskich realiach. Ale powstała ona do francuskiego tekstu sprzed ponad 100 lat podanego warszawskiej publiczności w niemieckim tłumaczeniu libretta. Groteskowy świat Jarry'ego rzeczywiście jest wieczny.

Krzysztof Penderecki "Król Ubu". Reżyseria Krzysztof Warlikowski, scenografia Małgorzata Szczęśniak, choreografia Saar Magal, dyrygent Jacek Kaspszyk. Teatr Wielki-Opera Narodowa, premiera 2 października




    strona główna     recenzje premier