nr 290,
  2010-12-13



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Niewesołe "Wesele Figara"


To miał być hit sezonu - "Wesele Figara" powróciło na scenę Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w inscenizacji Keitha Warnera, jednego z najwybitniejszych reżyserów operowych ostatnich dekad, dyrektora artystycznego Duńskiej Opery Narodowej w Kopenhadze. Ależ się wynudziłem

    Mozartowskie arcydzieło to żelazna pozycja teatru operowego. Premiera w Wiedniu w 1786 roku wzbudziła wiele emocji, powtórka zaś w Pradze - w styczniu następnego roku - prawdziwy szał ("Nic tylko Figaro" - donosił szczęśliwy kompozytor). Dziś ostrze satyry społecznej i humor sytuacyjny komedii Beaumarchais'go („Wesele Figara albo Szalony dzień”), na podstawie której Lorenzo da Ponte skonstruował libretto, nie sprawiają już nikomu problemów. Za to bawią do łez, podobnie jak i genialna muzyka Mozarta.

Angielski reżyser widzi jednak w tekście metaforę: "Jesteśmy w Polsce - to katolicki kraj, w którym wciąż jeszcze trzeba negocjować prawa gejów i kobiet. Tutaj tym bardziej wybrzmiewa ponadczasowy przekaz Wesela Figara, bo to przecież opera o tym, że nie da się stłumić ludzkich instynktów i pragnień" Później jeszcze docieramy - w wywiadzie zamieszczonym w programie - do następnych smaczków na temat "polskich problemów z Kościołem" czy "brytyjskich problemów związanych z nową odsłoną relacji pan - sługa" (konkretnie Brytyjczycy versus obywatele Europy Wschodniej). Dajmy jednak spokój tym karkołomnym odniesieniom, na szczęście próżno szukać ich na deskach Opery Narodowej. Niestety, w nowej inscenizacji trudno doszukiwać się czegokolwiek, bo spektakl pod każdym względem rozczarowuje.

Akcja "Szalonego dnia" odbywa się w niewykończonym domu hrabiostwa Almavivów - stąd wszechobecne płyty i sklejki (z których Boris Kudlieka skonstruował scenografię), unoszący się zapach "świeżości", rozkładane meble, nieład w garderobach. W pierwszym akcie dusimy się w pokoju Zuzanny i Figara, później zaś, gdy wchodzimy na salony, przy innym świetle i w większej przestrzeni, płyty przestają już tak doskwierać.

W trzecim akcie przesuwane drzwi nawet cieszą oko - to najciekawszy konstrukcyjnie patent - choć z koordynacją ich "działania" bywało różnie.

Finał rozgrywa się w podziemiach (w oryginale: w ogrodzie), na koszmarnym konarze drzewa, po którym wszyscy protagoniści biegają w jedną i w drugą stronę. Zresztą prowadzenie śpiewaków (ubranych przez projektantkę Nicky Shaw w tradycyjne stroje, niestety, nie najpiękniejsze) przez doświadczonego Warnera pozostaje dla mnie największą zagadką - Figaro śpiewa swą arię, wspinając się po wcale nie najniższych schodach (i nic z niej nie słychać), Hrabina zaczyna wykonywać arię w III akcie, leżąc na stole (i też zmaga się z materią).

Generalnie postacie skonstruowano na opak. Figaro ma więcej cech arystokratycznych niż rubaszny Hrabia. Hrabinę zaś odarto niemal w ogóle z dostojności (nawet się rozbiera, tylko po co?), więc wszystkim steruje dostojna i pełna seksapilu Zuzanna. Ogrodnik biega z drzewkiem, prawnik Bartolo z księgami, a z Cherubina zrobił się podrzędny amant.

Muzycznie dostajemy puzzle, które dopiero są składane. Scena przyklejona do sceny, aria do arii, ansambl do ansamblu, nic nie wypływa z poprzedniej sytuacji. Dyrygent Roland Böer ciężką ręką prowadzi orkiestrę, nie panując do końca nad tym, co dzieje się na scenie. Stąd rozjazdy, nieczytelność brzmienia, nierówne wejście - jakby próba jeszcze się nie zakończyła. W drugiej obsadzie, która pojawiła się w sobotę, najlepiej wypadły nasze śpiewaczki, ratując spektakl: znakomita Anna Bernacka (Cherubino), rozkręcająca się z aktu na akt Agnieszka Tomaszewska (Zuzanna), zabawna Izabella Kłosińska (w partii Marceliny) i Wioletta Chodowicz (Hrabina), choć nie miała najlepszego dnia, ale i Hrabina w koncepcji Warnera nie pasowała do jej emploi. Zawiedli niestety panowie: słaby głosowo, aktorsko bez wyrazu Figaro - Amerykanin Daniel Okultich i przeciętny Hrabia - Węgier Károly Szemerédy.

Warszawskie "Wesele Figara" jest dotkliwą wpadką sceny narodowej. Ani nie uczy, ani nie bawi. Zadziwia bezradnością. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni (i czy w ogóle?) tak bardzo wynudziłem się na mojej ulubionej operze Mozarta...



Jacek Hawryluk