23-06-2015



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Wilhelm Tell familijny - spektakl w Operze Narodowej rozczarowuje


Po ponad stu latach na deski sceny narodowej wraca "Wilhelm Tell" Gioachino Rossiniego. Nadrabiamy kolejne zaległości, tym razem w dziedzinie grand opéra, gatunku, który w I połowie XIX w. zdominował sceny Paryża

   

Opera, wystawiona po raz pierwszy w 1829 roku, była - jak się okazało - ostatnią napisaną przez włoskiego kompozytora. Przez kolejnych 40 lat Rossini zajmował się innymi przyjemnościami, w tym ukochaną kuchnią. Do komponowania oper, choć potrafił tworzyć je w tempie legendarnie błyskawicznym, nigdy już nie powrócił.

Patetyczne historyczne widowisko

"Wilhelm Tell" to potężna partytura, skomponowana do francuskiego libretta na podstawie dramatu Schillera. Rossini, znany głównie z oper komicznych, niejako podsumował w niej swój dorobek.

David Pountney - angielski reżyser, którego Warszawa zna z "Króla Rogera" Szymanowskiego i "Pasażerki" Weinberga - stworzył, zgodnie z zasadami grand opéra, historyczne widowisko - patetyczne, zbudowane na wyrazistych, dużych "obrazach", odwołujące się do przeszłości. To Szwajcaria, która "budzi się" z letargu, buntuje przeciwko cesarstwu, wreszcie chwyta za broń. Tell jest w tej historii głową rodziny, ale i prawdziwym obywatelem, którego sytuacja zmusza do działania - chroni rodzinę, a jednocześnie staje się przywódcą narodu.

W spektaklu Pountneya Tell przeobraża się w ludowego trybuna reagującego na krzywdę i niesprawiedliwość. Angielski reżyser przenosi akcję z czasów średniowiecza do pierwszych dekad XIX wieku, czyli do epoki, w której opera została napisana. Scenografia, abstrakcyjna i mało subtelna, przypomina góry, kostiumy wyglądają zaś niczym "wyciągnięte" z przepastnych teatralnych garderób. Nikt nie ma wątpliwości, że to historia z przeszłości.

Walec rozjeżdżający wszystko

Ale i pomysł inscenizacyjny Pountneya nie należy do wyszukanych. To proste, jednowymiarowe odczytanie, trochę rodem z filmów familijnych, z jasnym podziałem na złych i dobrych, najeźdźców i uciskanych. Zapadająca w pamięć jest scena słynnego strzału bohatera z kuszy do jabłka umieszczonego na głowie syna - strzała przenoszona przez Helwetów staje się symbolem ich jedności i późniejszego zwycięstwa. Ale to jedyny tak poruszający moment w tym spektaklu.

Pod względem muzycznym warszawski "Wilhelm Tell" przypomina walec rozjeżdżający wszystko, co stanie mu na drodze. Andrij Jurkewycz poprowadził całość solidnie, ale bez finezji, bez iskry, za to z dużymi emocjami, kulminacjami, patosem. Nawet samograj, czyli hitowa uwertura, zabrzmiał jak jedna z części symfonii Czajkowskiego.

Strach, co zrobi ze "Strasznym dworem"

Są jednak powody, dla których warto zobaczyć warszawskiego "Wilhelma Tella", zrealizowanego w koprodukcji z operami w Cardiff (premiera odbyła się tam w 2014 r.), Huston i Genewie - to piękne głosy głównych bohaterów.

O ile Tell w interpretacji węgierskiego śpiewaka Károlya Szemerédyego "rozgrzewał się" z aktu na akt, o tyle od samego początku świetną formę zaprezentowała para: Arnold i Matylda. On - Yosep Kang (piękny, potężny, ale i szlachetny głos), ona - Anna Jeruć-Kopeć (delikatna, błyskotliwa, słuchająca partnerów). W małej roli Leutholda zabłysnął też Adam Kruszewski (po raz pierwszy w spektaklu zabrzmiał świetny francuski!). Słowa uznania należą się także chórowi, który w operze Rossiniego ma pełne ręce roboty, oraz choreografii przygotowanej przez Irańczyka Amira Hosseinpoura.

Trudno jednak nie kryć rozczarowania ostatnią premierą sezonu 2014/15. Skoro Pountney przekuł w banał tak malowniczą historię szwajcarskiego bohatera, już teraz boję się, co zrobi z naszym "Strasznym dworem", którym w listopadzie otworzy nowy sezon artystyczny.



Jacek Haeryluk