nr 27 (1076),
  2-04-2012



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



"Wojna i pokój" w Operze Narodowej: Zamiast ducha epoki - zaduch socrealizmu


"Wojna i pokój" w Warszawie - historyczna pierwsza wizyta Teatru Maryjskiego, 450 osób, 1200 kostiumów, same znakomite głosy i... inscenizacja udana zaledwie połowicznie. A do tego muzyka, która nie przypomina najlepszych czasów rosyjskiej opery, oraz upiorny socrealistyczny "gwałt na Tołstoju" w charakterze libretta. Kto nie zdołał zobaczyć, niech nie żałuje. Mimo wszystko.

    Gdy byłem brzdącem, opowiadała mi ciotka, że jak za późnego Gierka przyjechał do Warszawy moskiewski Balszoj z "Eugeniuszem Onieginem", to na początku III aktu (scena balu) sama scenografia dostała parominutową owację oczarowanej publiczności. I ja, i osoby, z którymi rozmawiałem po próbie generalnej "Wojny i pokoju", spodziewały się podobnych wrażeń. Ale czasy się zmieniły i "muzealne" inscenizacje odeszły także w Rosji do przeszłości, a nowoczesne, w typie najlepszych, wczesnych realizacji duetu Treliński-Kudlicka, nie nadeszły.

Na scenie Opery Narodowej zobaczyliśmy więc dzieło przypominające niezgrabnie unowocześnianą radziecką interpretację klasyki. Powstało w koprodukcji z Metropolitan Opera i podobno zachwyca Amerykanów; być może my, Europejczycy, mamy lepszy gust, skoro nie rzuci nas ot, tak na kolana liczba kostiumów (niestety w znacznej mierze kiczowatych, połyskujących jakimiś błyskotkami, świecących lureksem) czy też koncept, aby całość rozgrywać na scenie nie płaskiej, lecz mającej formę... pagórka, w dodatku co i raz obracającego się o mniejszy lub większy kąt. Naprawdę nie.

Mojemu odbiorowi tej sztuki towarzyszyło i nadal towarzyszy zdumienie. Przede wszystkim - scenografią George'a Tsypina. Była mocno zredukowana, raczej symboliczna, a w pierwszej części dzieła zupełnie nieprzekonująca. Zamiast fasady pałacu - tylko jedna oś, z porte-fenetrem na parterze i balkonikiem u góry? Zamiast pokoju - ścianka, w której ledwie zmieściły się drzwi i obok piec? Sala balowa zasygnalizowana jedynie kręgiem zawieszonych w powietrzu kolumn? To ostatnie mogło się udać, dobrze jednak wygląda tylko na zdjęciu. Ta szczątkowa scenografia na ogromnej scenie Opery Narodowej ginęła, a zawieszone niejako w próżni nieprzeliczone rzesze artystów nie dawały wrażenia monumentalności inscenizacji. Zdecydowanie korzystniej sprawy się miały w drugiej, wojennej części przedstawienia, gdy horyzont sceny wypełniano to projekcją sunących po niebie obłoków, to ogromnym powiększeniem maryjnej ikony, to imponującym obrazem płonącej Moskwy.

Zdumiewało też (co samo w sobie jest zdumiewające w przypadku produkcji przywiezionej z Maryjskiego) niedopracowania inscenizacji (samego Andrieja Konczałowskiego!). Owszem, mieliśmy do czynienia ze znakomitą reżyserią tłumu (na drugim i kolejnych planach zawsze coś się działo), jednak chociażby sposób, w jaki rozsypywały się sceny taneczne (m.in. walc i mazur), budził wprost zażenowanie. Problem być może leży w owym pagórku, ale przecież tancerze nie stawali na nim pierwszy raz. Zdumiewało wreszcie (a w najbardziej dramatycznych momentach... śmieszyło) drewniane aktorstwo olśniewającej wokalnie Jekateriny Gonczarowej w roli Nataszy i Zlaty Buliczewej jako Marii Bołkońskiej oraz fatalne przerysowanie postaci starego księcia Bołkońskiego (Michaił Koleliszwili).

Inscenizacja w ogóle przywodziła na myśl raczej lata 80. XX wieku niż początek kolejnego stulecia - efekty zastosowane w spektaklu były staroświeckie i jakieś takie... prowincjonalne. A jak pojawiało się coś bardziej nowoczesnego, to działo się jeszcze gorzej. Całkowicie chybionym pomysłem było m.in. umieszczenie chóru śpiewającego jedną z szeregu podniosłych i wzruszających pieśni o udręczonej przez najeźdźców Mateczce Rosji na tle... demontażu wycinka owego nieszczęsnego pagórka (a demontowano go po to, by z kolei zagłębienie sceny zagrało więzienie - czy naprawdę nie dało się tego rozwiązać inaczej?). W pełnym świetle kolejne tworzące go deski wynosili za kulisy statyści w mundurach francuskiej armii. I gdyby jeszcze był to wyraz reżyserskiego dystansu do tej socrealistycznej z gruntu pieśni...

Ale nie, żadnego dystansu nie było. Prokofiew pisał swe monumentalne dzieło w czasie II wojny światowej, Napoleon mógł mu się więc zlewać w jedno z Hitlerem, jak Kutuzow ze Stalinem (co niestety słychać w libretcie pióra samego kompozytora i jego małżonki; prawdę powiedziawszy, miejsce libretta tej opery jest tam, gdzie całej twórczości socrealistycznej - najbardziej błyskotliwym internetowym komentarzem do tej opery, z jakim się spotkałem, jest link do nagrania hymnu ZSRR z dopiskiem "zwidowany [wycięty w ramach skrótów] fragment Wojny i pokoju").

Ale już całkowita powaga i ogromny patos, z jakim reżyser przedstawia sojusz rosyjskich panów, mieszczan i chłopów w walce o wolność ojczyzny... Każdy, kto uważał na lekcjach historii powszechnej, będzie widział tu propagandowe zakłamanie - w początkach XXI wieku co najmniej niepokojące.

Ogromny, ogromny ładunek papierowego patriotyzmu (nacjonalizmu?), obecny w tym dziele, pozostaje całkowicie niestrawny. - To był rodzaj politycznych pogróżek ze sceny Opery Narodowej. To było stalinowsko-socrealistyczne, szowinistyczne i imperialne przedstawienie. To był gwałt na Tołstoju, choć nie gwałt muzyczny, bo temu skansenowi towarzyszła rzeczywista maestria twórców - oceniła przedstawienie Beata Stasińska, która zaatakowała prezydenta Bronisława Komorowskiego za objęcie przedsięwzięcia patronatem A dopiero co na tej samej scenie mieliśmy "Senso" z patriotyzmem autentycznym, podniosłym i poruszającym! A propos: choć tę włoską operę krytykowano za "złą muzykę", jeśli tam mieliśmy walca, to on naprawdę brzmiał jak walc. Tymczasem u Prokofiewa wszystkie te stylizowane tańce rozpływają się jakąś jednolitą muzyczną masę, w zasadzie nudną dla każdego, kto przychodzi do opery jak do teatru, a nie do filharmonii.

A co mi się w tej operze podobało? Najbardziej - potężne rosyjskie głosy, które z łatwością wypełniały obszerne wnętrze Sali Moniuszki. Właściwie wszyscy i soliści, i artyści chóru dowodzili, że nie tylko mają nie tylko czym śpiewać, ale i doskonale wiedzą, jak tego użyć (choć czysto rosyjska estetyka tego śpiewania, ze stałym potężnym vibrato w obrębie tercji może się nie podobać tak samo jak poprzetykane błyskotkami kostiumy). Pisałem o Gonczarowej, Biliczewej i Koleliszwilim, który zresztą wystąpił w trzech rolach (poza starym księciem, kreował też dwie postaci generałów. Znakomici byli także: Jekaterina Semenczuk (Hélene Biezuchowa), Aleksiej Stieblanko (przekonujący także aktorsko Pierre Biezuchow) i Aleksiej Markow (książę Andrzej). Ten ostatni nie zdołał jednak wybić się na pozycję głównego bohatera opery; bohaterem pozostał tendencyjny przekaz.

Druga rzecz, która autentycznie zachwycała, to rozmach scen wojennych, z nieprzeliczonymi jegrami i kozakami we wspaniałych mundurach i z toczonymi po scenie armatami (patrz: zdjęcia). Ogromne wrażenie robił też nieprawdopodobnie sugestywny obraz płonącej Moskwy. To było to, na co czekałem - podobnie jak nieliczni inni szczęśliwcy, którzy w ten czy inny sposób zdołali zdobyć bilet na przedstawienie. To było coś, czego w Warszawie nie zobaczymy (najbliżej - we Wrocławiu), i to nie tylko dlatego, że Mariusz Treliński lubi, gdy scena jest raczej pusta (przykładem "sceny zbiorowe" w "Turandot", z chórem wygnanym na trzeci balkon i ledwie dwiema postaciami na całej ogromnej przestrzeni). I to właściwie wszystko, bo już sama muzyka, w której więcej jest epoki stalinowskiej niż napoleońskiej, sama się nie broni. I gdyby jeszcze na potrzeby odbiorców zachodnich dokonano bardziej zdecydowanych skrótów! 4,5 godziny z jedną zaledwie przerwą to jednak za dużo. Co gorsza, dało się odczuć wyraźne muzyczne dłużyzny.

Kto więc nie zdobył biletu na "Wojnę i pokój", niech nie żałuje, tylko za cenę dużo niższą wypożyczy sobie klasyczny film Bondarczuka. I scenografia wspaniała, i kostiumy lepsze, i portrety psychologiczne bohaterów dużo ciekawsze, i muzyka znacznie bardziej efektowna (walc w scenie balu!). I tylko kreacja Pierra bledsza niż na deskach teatru.



Paweł Kaliński