01-09-2007 T E A T R
ukazuje się od roku 1946

i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r


W ogonie Europy


O sezonie 2006/2007 w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej

    Na pytanie, czy Janusz Pietkiewicz jest zadowolony z mijającego sezonu w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej — dyrektor największej polskiej sceny odpowiada twierdząco. Zastrzega wprawdzie, że stanowisko objął w trybie nagłym, w chwili, gdy trudno już było zaplanować prawdziwie autorski repertuar, ale przecież wiele "rażących" błędów poprzedniego szefostwa udało mu się naprawić. Ot, choćby zwiększyć ilość przedstawień (ponoć o 37%), przywrócić scenie dzieła z kanonu operowego, zaprezentować sporo muzyki polskiej.

Przyglądając się jednak uważniej ostatnim miesiącom działalności nowej dyrekcji, trudno podzielać ten optymizm. Wobec kuriozalnych deklaracji Pietkiewicza o prymacie muzyki w teatrze operowym (któż nie słyszał o słynnym haśle prima la musica), zaskakujących repertuarowych decyzji, które były pokłosiem gruntownego przeglądu magazynów teatru w poszukiwaniu starych dekoracji, swoistej wojny wytoczonej zaniepokojonym sytuacją w gmachu przy placu Teatralnym krytykom i braku zatwierdzenia kalendarza przedstawień sezonu 2007/2008, nie sposób brać na poważnie ambicji dyrektora, aby z Warszawy uczynić operową metropolię.

Do tego bowiem, oprócz wysokiego budżetu, na stanowisku dyrektora naczelnego potrzebna jest postać charyzmatyczna, — odważny wizjoner z międzynarodowymi kontaktami, który ceni repertuarowe eksperymenty, potrafi równoważyć je schludnymi przedstawieniami operowych hitów, a nade wszystko wyśmienicie zna literaturę muzyczna. Poza tym nad orkiestrą winien sprawować pieczę dyrygent o doskonałej intuicji dramaturgicznej, świadomy specyfiki operowego grania. Tych kryteriów nie spełniają ani Pietkiewicz, ani Ryszard Karczykowski — na stanowisku dyrektora artystycznego znany artysta wydaje się on pełnić rolę figuranta, w którego kompetencjach pozostaje jedynie dobór śpiewaków - ani dyrektor muzyczny Tomasz Bugaj, kapelmistrz o ciężkiej ręce i nienajlepszej wśród muzyków orkiestrowych marce.

Miniony sezon za to dowodzi, że nasza scena tkwi w ogonie europejskich teatrów. Jakość trzech premier operowych - przeniesiona z Teatru Narodowego "Iwona, księżniczka Burgunda" Zygmunta Krauzego, grana już w Polsce, przeznaczona dla dzieci adaptacja "Czarodziejskiego fletu" Mozarta autorstwa Karczykowskiego oraz "Cyrulik sewilski" Rossiniego z 1994 roku, inscenizacja kupiona z teatru we Florencji — tylko potwierdziła postępującą marginalizację stołecznej sceny. Miast inteligentnie skonstruowanego programu, poważnej repertuarowej propozycji na światowym poziomie, Pietkiewicz szerokim gestem otworzył magazyny Teatru Wielkiego — Opery Narodowej i przywrócił wątpliwe artystycznie inscenizacje sprzed lat. Wznowiono m.m. "Nabucco" Verdiego, "Carmen" Bizeta i "Halkę" Moniuszki.

Wysiłek Mariusza Trelińskiego, aby dogonić operowy świat, został więc zaprzepaszczony. Nie zobaczyliśmy zaplanowanych: "Eugeniusza Oniegina" Czajkowskiego, "Orfeusza i Eurydyki" Glucka, "Kopciuszka" Rossiniego, "Luci mie traditrici" Sciarrina, "Qudsja Zaher" Szymańskiego, czy oryginalnej teatralizacji "Der Abschied" Mahlera oraz "Czterech pieśni o przekraczaniu progu" Griseya. Z premier sezonu 2005/2006 ledwie kilka razy zagrano "Wozzecka" Berga w kontrowersyjnej inscenizacji Warlikowskiego i "La Boheme" Pucciniego w reżyserii Trelińskiego, a wyrzucono z programu autorską wizję Mozartowskiego "Czarodziejskiego fletu" Achima Freyera. Zrezygnowano z ożywczego cyklu "Terytoria" (z pięciu wystawionych dzieł pozostało tylko "Curlew River" Brittena), który stał się przestrzenią ukazywania kameralnych dzieł operowych dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku, wokół których toczono interdyscyplinarne dyskusje.

A wszystko przez to, że obejmując urząd dyrektora Teatru Wielkiego - Opery Narodowej, Pietkiewicz poszedł za przykładem politycznych mocodawców i postanowił wymyślić swojego "wroga". Jego istnienie usprawiedliwiłoby wszak raptowną - i nieuzasadnioną merytorycznie - zmianę na fotelu szefa Opery. Oto złem, które czaiło się w murach narodowej sceny i któremu jedynie obecny dyrektor był zdolny się przeciwstawić, okazały się tzw. inscenizacje eksperymentalne, dobre - według niego - dla publiczności festiwalowej, z założenia estetycznie otwartej i skłonnej zaakceptować kontrowersyjne pomysły reżyserów, lecz nie do przyjęcia przez widzów zorientowanych tradycyjnie, którym bliższy jest blichtr dawnego operowego świata.

Symbolicznymi personami trendu rzekomej reżyserskiej dominacji w operowych realizacjach stali się w tyradach głoszonych na konferencjach prasowych Mariusz Treliński oraz Krzysztof Warlikowski. Dodajmy, że są to obecnie jedne z nielicznych polskich nazwisk, które na światowych scenach operowych coś znaczą - świadczą o tym kolejne propozycje, m.in. z Waszyngtonu i Tel Awiwu w przypadku tego pierwszego, Brukseli, Monachium czy Paryża w przypadku drugiego. I choć Janusz Pietkiewicz dobrodusznie przypomina, że większość spektakli obu reżyserów pozostawił w repertuarze, trudno mu ukryć niechęć do nowoczesnej wizji operowego teatru.

A szkoda, bo właśnie spektakle żywe, aktualne, dotykające problemów współczesnego widza (także młodego!) są w Europie w cenie, a czas bezmyślnych eksperymentów operowych dyletantów zakończył się ponad dekadę temu. Argument więc w walce z "wrogiem" spóźniony. Teraz szefowie najprężniejszych teatrów operowych na świecie stawiają na ożywczy dialog między genialnym dyrygentem i wybitnym reżyserem, których wspierają szlachetne głosy. Nikomu z zarządzających operami w europejskich stolicach nie przyjdzie do głowy głosić postulat prima la musica, bo chociażby Pierre Audi i Ingo Metzmacher w Amsterdamie, Daniel Barenboim i Peter Mussbach w Berlinie, Elaine Padmore i Antonio Pappano w Londynie czy Gerard Mortier w Paryżu - by pozostać przy teatrach wyznaczających repertuarowe trendy - mają świadomość, że dzieło operowe potrzebuje wsparcia artystów z rozmaitych kręgów.

Wiedzą także, że należy tak układać repertuar, aby zainteresować jak największą liczbę widzów ambitnych i poszukujących (to oni często, ze względu na swoją pozycje zawodową i towarzyską stają się ambasadorami gmachu) a jednocześnie - dbając, by nie wpaść w koleiny operowych samograjów - zaspokoić oczekiwania bardziej konserwatywnej publiczności. To jedyna sensowna recepta na perspektywiczne wykorzystanie wyśmienitej koniunktury, jaką przeżywa obecnie opera. Dlatego Holendrzy obejrzą Rameau i Messiaena, Handla i Andriessena. W Berlinie zobaczyć będzie można dzieła Telemanna i Handla pod batutą niezrównanego Jacobsa, ale i "Medeę" Pascala Dusapin, którą przygotuje rewelacyjna choreografka Sasha Waltz. Londyńska English National Opera tradycyjnie pokaże Brittena - tym razem "Turn of the screw", zaś Royal Opera House wystawi m.in. Glucka, Strawińskiego, Birtwistle'a i Adesa. Mortier w Paryżu zaproponuje Berga, Dallapicolę, Haasa. Te bez wątpienia wymagające pozycje będą oczywiście równoważone Czajkowskim, Donizettim Mozartem, Puccinim, Verdim, Wagnerem.

Co w tym czasie zobaczymy w Warszawie? Mimo zapewnień dyrekcji, że szczegółowy program będzie znany do końca marca, wiadomo tylko, że sezon otworzy "Król Roger" Szymanowskiego w inscenizacji Trelińskiego z 2000 roku. Janusz Józefowicz wystawi dwudziestego siódmego października "Zabobon, czyli Krakowiaków i Górali" Kur-pińskiego, pod koniec listopada na scenie pojawią się "Opowieści Hoffmanna" Offenbacha, zaś w mikołajki dzieci zobaczą prapremierę "Magicznego Doremika" Marty Ptaszyńskiej.

W zasadzie więc nie wiadomo, czy słynny "dekalog Pietkiewicza", obejmujący pryncypia funkcjonowania Opery Narodowej, będzie realizowany. Na razie "powrót do preferencji dla muzyki, śpiewu i tańca - odejście od dominacji inscenizatorów nad warstwą muzyczną spektakli" oznaczał więcej koncertów symfonicznych i kameralnych, którymi w ostatnim sezonie dyrekcja łatała kalendarzowe dziury. Tyle tylko, że tę działalność powinna wziąć na siebie Filharmonia. Dość osobliwie spełniano także postulat "zamówień oper u polskich kompozytorów", czyli promocji rodzimej twórczości współczesnej. Prapremiera dzieła Szymańskiego po raz kolejny została przesunięta (wrzesień 2008), a wystawione w poprzednim sezonie "Sonety Szekspira" Pawła Mykietyna, "Fedra" Dobromiły Jaskot i "Alpha Kryonia Xe" Aleksandry Gryki znikły z repertuaru. Z postulatów Pietkiewicza jeden wszak jest realizowany z pasją godną lepszej sprawy: "przywrócenie oper z kanonu repertuarowego - inscenizacji, do których dekoracje i kostiumy znajdują się w magazynach teatru". Mam tylko nadzieję, że muzealne zasoby Opery Narodowej rychło się wyczerpią.



Daniel Cichy