Nie wiadomo, dlaczego "Wilhelm Tell, który zgodnie z kontraktem z 1829 roku miał być pierwszą z pięciu oper, jakie Rossini zobowiązał się napisać dla Paryża, okazał się jego ostatnim dziełem scenicznym. Nie zawiniła uroda samej muzyki, o czym będzie się można przekonać w Operze Narodowej, słuchając koncertowej wersji "Wilhelma Tella".
Rossini niemal wszystkie utwory tworzył w pośpiechu, ale do "Wilhelma Tella" zabrał się z ogromną starannością. Komponowanie zajęło mu aż dziesięć miesięcy.
Jednak na prapremierze dzieło przyjęto chłodno. Być może to zaważyło na decyzji wycofania się z życia publicznego kompozytora. Jeśli tak, to wielka szkoda. "Wilhelm Tell" nie sumuje dorobku Rossiniego, raczej zapowiada nowy etap twórczy. To jego najbardziej monumentalne i romantyczne w klimacie dzieło.
Przebojem opery jest słynna uwertura, ale urodę ma wiele innych fragmentów, choćby scena zaprzysiężenia spiskowców. Akcja odwołuje się do historii Szwajcarii i jej narodowego bohatera z początku XIV wieku, który strzałem z łuku zestrzelił jabłko z głowy syna. Ta scena także znalazła się w operze.
Rossini napisał ponad cztery godziny muzyki, część odrzucił jeszcze przed prapremierą. Współcześnie realizatorzy dokonują kolejnych cięć w partyturze. Tak postąpił też Will Crutchfield, który przygotowuje "Wilhelma..." w Operze Narodowej. Amerykański dyrygent, który świetnie czuje muzykę Rossiniego, zaprosił zagranicznych solistów.
Partię Tella zaśpiewa baryton Daniel Mobbs, w role zakochanych - bez których nie może się obejść żadna opera - wcielą się: Robert McPherson i Georgia Jarman. Tę amerykańską śpiewaczkę dobrze zna już warszawska publiczność ze świetnych kreacji w "Tankredzie" i "Opowieściach Hoffinanna".
Jacek Marczyński
|