Nie zawiódł, co prawda, element podstawowy w każdym dziele stricte operowym, czyli muzyka. Jazzowe, trochę oniryczne motywy autorstwa Włodka Pawlika, w większości sprawdziłyby się doskonale jako sprawnie napisana muzyka ilustracyjna. Tak też było w momentach, kiedy te, brzmiące jak swobodne improwizacje, brzmienia tria z samym Pawlikiem za fortepianem towarzyszyły recytacjom Krzysztofa Kolbergera i Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej w pierwszym akcie.
Bardzo dobre, pomysłowe i tworzące odpowiedni nastrój było połączenie ich z gregoriańskimi śpiewami chóru w akcie III. W środku znalazł się jednak... gniot w postaci minioratorium na dwa głosy (Elżbieta Wróblewska - mezzosopran i Adam Kruszewski - baryton), chór kameralny i orkiestrę smyczkową. Coś między dziełami Rubika a "Requiem dla Mojego Przyjaciela" Preisnera do dyskusyjnie wybranych tekstów Karola Wojtyły.
Tu leży sedno słabości "Via Sancta". Spektakl nazwany operą świętą jest zlepkiem recytacji i fragmentów muzycznych z elementami misterium. Perytowi chodziło o rodzaj pielgrzymki między słowami z najwcześniejszych poezji Wojtyły i z ostatnich jego dzieł. Cel sam w sobie szlachetny, forma ciekawa, biorąc pod uwagę pomysł na przemieszczanie publiczności między "stacjami" dzieła oraz użycie muzyki jazzowej. Jednak efekt - mizerny. Samo przejście z jednej sali do drugiej rozbijało nastrój, a przepychanki o miejsca nie licowały z powagą tematu.
Przemieszanie tekstów z pism papieża także nie przysłużyło się dziełu - powstał konglomerat, w którym poezje o wszechogarniającej miłości sąsiadowały z cytatem, że "na początku było Słowo", a wieńczyły to... wyjątki z testamentu Ojca Świętego. A wyświetlenie pod koniec II aktu sceny z pogrzebu papieża było zupełnie nie na miejscu.
Katarzyna K. Gardzina
|