A nasz eksportowy operowy maestro mierzy wysoko. Na rozpoczęcie operowego sezonu 2009/2010 wybrał monumentalną klasykę spod ręki Modesta Musorgskiego. Mroczną jak rosyjska jaźń, pełną krwi i iście szekspirowskich namiętności, przez dwie i pół godziny ambarasującą widzów zagadnieniem władzy. Ale jednocześnie pyszną plastycznie i wręcz stworzoną do wystawienia w operowym sztafażu. I to pewnie skusiło Trelińskiego, że wyszperał ją w muzycznym lamusie. - Kocham Rosję, ale nie czuję się ekspertem od rosyjskiej duszy, dlatego robię ten spektakl po europejsku - mówił reżyser na konferencji prasowej poprzedzającej premierę.
Dlatego dziś wieczorem zobaczymy coś, o czym Musorgski nawet by nie zamarzył. Na scenie królować będzie metal, który zastąpi tradycyjne operowe koronki, w industrialnym sztafażu staną soliści i chóry, wyśpiewujący odwieczną prawdę o starciu jednostki z systemem. Czyli znów mamy Trelińskiego, do jakiego przywykliśmy przez ostatnią dekadę: w roli destruktora operowych schematów. Ale przecież właśnie to, że nie podchodził na kolanach do muzycznej tradycji, zapewniło mu sławę i międzynarodowy sukces.
Ale nim dzisiejszy dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego postawił stopę na ścieżce prowadzącej na operowy parnas, swoje miejsce widział w kinie. "Kino jest najlepszym sposobem ucieczki od banału" - mówił w jednym z wywiadów w 1990 roku po telewizyjnej premierze "Zadu wielkiego wieloryba", swojego filmowego debiutu. Portret beznadziei ludzkiej egzystencji, namalowany przez 25-letniego reprezentanta "pokolenia stanu wojennego" ("Zad..." czekał na premierę trzy lata), okrzyknięto wtedy nowym głosem w polskim kinie. Podobnie pochlebne recenzje Treliński zebrał po "Pożegnaniu jesieni" (1990), swojej wizji Witkacowskiego proroctwa dla zdegenerowanej ludzkości. Film obsypano laurami, a Waldemar Dąbrowski, ówczesny przewodniczący Komitetu Kinematografii, sprezentował mu specjalną nagrodę. Szczęśliwie, jak pokazała przyszłość, bowiem ich artystyczna znajomość trwa do dziś.
Z kina za sceniczne kulisy
Poszukiwacze kinowych ciekawostek w życiu Trelińskiego mogą się jednak czuć zawiedzeni, bowiem później reżyser za filmowymi sterami stanął jedynie dwa razy: realizując w 1995 roku "Łagodną" według Dostojewskiego i pięć lat później kręcąc "Egoistów", pokazujących dramat wypalenia społecznych elit. Reżysera ponownie chwalono, ale on dał się już porwać innej pasji - operze. Właśnie zwieńczył triumfalną inscenizacją pracę nad "Królem Rogerem" Karola Szymanowskiego i szykował się do "Otella" Giuseppe Verdiego, którym podbił warszawską publikę w 2001 roku.
A w operowym światku był już wtedy nie byle kim. A wszystko przez "Madame Butterfly" niezawodnego Giacomo Pucciniego, sceniczne marzenie każdego teatralnego idealisty. Treliński podjął się wystawienia tego arcydzieła w 1999 roku na deskach warszawskiego Teatru Wielkiego. W czasie pracy nad dziełem podzielił się też z fanami swoim poglądem na operę: "Moim celem jest zburzyć kicz, w który zamienił się ten gatunek. Opera jest głucha na to, co się dzieje wokół nas. Chcę to muzeum zamienić w coś ekscytującego". I konsekwentnie wprowadził swoje credo w życie. Takiej "Madame Butterfly" nikt się nie spodziewał: bez charakterystycznej sztywnej rodzajowości, uwspółcześnionej, zrealizowanej w konwencji uniwersalnej przypowieści o miłości i z fantastyczną scenografią Borisa Kudlićki.
Arcydzieło Pucciniego wyniosło Trelińskiego na wyżyny sławy. Wśród zachwyconych przedstawieniem był m.in. Placido Domingo, ówczesny dyrektor Opery Waszyngtońskiej. To on zaprosił Trelińskiego na tamtejsze deski. I był akuszerem i świadkiem niebywałego triumfu, jaki nadwiślański reżyser odniósł tam w 2001 roku. Amerykańskie recenzje bez ogródek ogłaszały wtedy światu, że w osobie Trelińskiego narodził się "nowy geniusz opery". Do Stanów reżyser wybrał się jeszcze kilkakrotnie. Ale najgłośniej było o nim w 2003 roku, gdy w Los Angeles Opera wystawił Mozartowskiego "Don Giovanniego". Triumfował, ale nie brakło głosów, że motorem jego poczynań jest ekscentryczność i poszukiwanie skandalu.
A wszystko przez to, że do projektowania kostiumów aktorskich zaangażował Arkadiusa, przed kilku laty jednego z najbardziej wziętych polskich kreatorów mody. Dziś jego sława rozpłynęła się we mgle zapomnienia, ale w czasach "Don Giovanniego" wzbudzał nie mniejsze emocje niż sukcesy Adama Małysza na mistrzostwach świata w Predazzo. Faktycznie, połączenie kosmicznych ciuchów Arkadiusa, technologicznej scenografii Kudlićki, pełnej światłowodów, klatek i labiryntów, dało efekt piorunujący. Jeśli dodać do tego zamianę tradycyjnego rytmu opery w psychodramę w wersji dell'arte, Treliński znalazł się w samym oku operowego cyklonu.
Operę widzę ogromną
Na szczęście przebrzmiałej, bowiem od tamtej chwili zdążył zrealizować jeszcze m.in. "Damę Pikową" Czajkowskiego (premiera w Staatsoper w Berlinie w 2003 roku), "Cyganerię" Pucciniego (Teatr Wielki w2006 roku), "Orfeusza i Eurydykę" Glucka (Opera w Bratysławie dwa lata później). A przed "Borysem Godunowem" zdążył jeszcze błysnąć operą "Alko" Rachmaninowa w Teatrze Maryjskim w Sankt Petersburgu. I dziś dawni krytycy, zarzucający mu sceniczne dziwactwa, przycichli, godząc się z opinią, że Treliński to nie tylko najlepszy polski reżyser operowy, ale nadzieja na renesans tego gatunku sztuki.
A on ani na chwilę nie porzucił wizji, jak powinna wyglądać jej przyszłość. - Chcę wykorzystać swą medialność, aby pokazać operę, która potrafi zmierzyć się ze współczesnym światem - deklarował kilka dni temu w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". Jako decydent Teatru Wielkiego deklaruje jednocześnie, że zamierza przekształcić go w operowe centrum, ściągając z całego świata gwiazdy, zespoły i twórców. A osobiście chce jeszcze w tym sezonie zrealizować "Traviatę" Giuseppe Verdiego", a za rok "Lulu" Albana Berga. Już tylko z tego widać, że operowych wzruszeń od Trelińskiego szybko nam nie zabraknie. Najbliższe z nich już dziś wieczorem na "Borysie Godunowie".
Mariusz Grabowski
|