nr 236,
 10-10-2014



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Cudotwórcy z Teatru Wielkiego.


Zadania mają różne. Trzeba zrobić wisielca z sylikonu, podłogę udającą wodę, zardzewiały statek, litry krwi, która nie plami. Wszystko robią sami: od byka po podeszwę buta. Dlatego postanowiłam, że napiszę o ludziach teatru, których nie widać na scenie.

    Wiedziałam, że muszę zapytać o wieloryba. Bo w inscenizacji "Moby Dicka", opery Eugeniusza Knapika, wyglądał jak żywy, chociaż był martwy. Martwy, bo upolowany powieszony i rozkrojony, ale również dlatego, że nie cielesny, lecz wykonany z gąbki i tworzyw sztucznych. Tak wiernie, że wyglądał jak zwierzę wyjęte prosto z wody.

W Teatrze Wielkim - Operze Narodowej przechowały się najlepsze tradycje polskiego rzemiosła. Dekoracje i kostiumy wykonane przez krawców, stolarzy, tapicerów i szewców oglądali widzowie w Salzburgu, obejrzą w Nowym Jorku, gdy w styczniu przyszłego roku zostanie pokazana pierwsza koprodukcja Warszawy z Metropolitan Opera, dyptyk operowy "Jolanta"/"Zamek Sino-brodego" w reżyserii Mariusza Trelińskiego.
- Realizatorzy z zagranicy po współpracy z naszymi fachowcami wyjeżdżają zachwyceni i trochę nam chyba zazdroszczą - mówi Janusz Chojecki, dyrektor techniczny Opery Narodowej.

Realizując zamierzenia reżysera, scenografa, kostiumografa, cegiełka po cegiełce pracownicy techniczni - artyści w swoim fachu - budują iluzję sceniczną.

Kisiel jak krew

Reżyserce "Moby Dicka" Barbarze Wysockiej podziałał na wyobraźnię opis oprawiania wieloryba w książce Hermana Melville'a. Chciała mieć konkret na scenie. Dostała. 8-metrowy wieloryb to dzieło pracowni modelatorskiej. "Rzeczy niemożliwe załatwiamy od ręki, cuda zajmują nam trochę czasu" - to dewiza modelatorów.
- Wiadomo było, że ma być podnoszony, mają być widoczne płaty mięsa, więc nie może być sztywna konstrukcja, żaden styropian czy sklejka, ale gąbka lub sylikon. Wieloryba pokryliśmy lycrą, bo dobrze imituje skórę - opowiada Robert Łupiński.

Rozmawiamy w pracowni modelatorskiej. Na szafkach z rekwizytami własnej produkcji stoją głowy, jedna przy drugiej. To pamiątka po "Potępieniu Fausta" Berlioza. Modelatorzy ściśle współpracują ze stolarzami i ślusarzami, którzy wykonują wielometrowe konstrukcje nie tylko ciągów dekoracji, ale charakterystycznych obiektów, jak byk w "Carmen" Bizeta, który ugodzony śmiertelnie przez toreadora Escamilla pada na kolana dzięki mechanizmowi hydraulicznemu. Tamci robią szkielet, modelatorzy wypełniają go "ciałem". Zadania są różne. Trzeba zrobić wisielca z sylikonu, wielkie bryły lodu, podłogę udającą wodę. Pewien scenograf chciał, żeby, ciemny, gęsty płyn spływał po ścianach dekoracji.
- Zrobiliśmy setki litrów kisielu zabarwionego na czarno - mówi Robert Lupiński.

Modelatorzy produkują też broszki, strzelby, husarskie pióra, kieliszki z żywicy polimerowej.
- Nawet jak coś wygląda jak z supermarketu, to nasze dzieło - uśmiecha się Łupiński.

Basen na scenie

Dziś już rzadko który teatr ma własne pracownie. Opera Narodowa ma ich kilkanaście, zatrudnia 390 pracowników technicznych.
- To obsługa sceny. Montażyści, obsługa wyciągów, rekwizytorzy, garderobiani, oświetleniowcy, akustycy, multimedia - wymienia Janusz Chojecki, inżynier po Politechnice Warszawskiej.
- Po studiach przyszedłem tutaj zahaczyć się na pół roku, ale teatr wciąga. 40 lat już pracuję. Przyszedłem na kierownika sekcji mechanicznej, pod sobą miałem wszystkie urządzenia sceniczne, potem zostałem kierownikiem sceny, a od 16 lat jestem dyrektorem.

Są tu też pracownie, które produkują dekoracje i kostiumy.
- Stolarnia, ślusarnia, tapicerzy, modelatornia, malarnia, pracownia krawiecka: damska i męska, szewcy, perukarze - ciągnie dyrektor Chojecki. - Jesteśmy samowystarczalni.

Panie z malarni kostiumów - Sławka Librant i Grażyna Andrzejewska - potrafią ze zwykłej kraty zrobić szkocką. Specjalną farbą "wyszyć" złoty haft na sukni, malować na jedwabiu, a nowy kostium "zeszmacić", jeśli tak chce realizator. Wygląda jak kupiony w lumpeksie, a wyszedł z pracowni krawieckiej.

Pytam o 55 ton wody na scenie w "Latającym Holendrze", w pierwszej wagnerowskiej inscenizacji tandemu Mariusz Treliński i Boris Kudliczka. To było trzy lata temu. Śpiewacy przez trzy godziny brodzili w wodzie, która spadała na nich z góry jak z fontanny. Podobno zatopienie sceny jest marzeniem każdego scenografa. Przy okazji dowiaduję się, dlaczego opłaca się utrzymywać pracownie.
- Basen miał być olbrzymi, 20 na 26 metrów, i szczelny, bo pod sceną mamy urządzenia elektryczne pod napięciem - wspomina Janusz Chojecki. - Zrobiliśmy przetarg, najtańsza firma chciała 900 tys. Zrobiliśmy basen sami. Ślusarnia i modelatornia wykonały go doskonale za 100 tys. zł.

Buty jak bajka

Buty do śpiewania i tańczenia muszą być wygodne. Opera Narodowa ma swoją pracownię szewską. Komputera tu nie widzę, za to w kącie pracowni stoi szafa, a w niej jeden na drugim leżą zeszyty z zanotowanymi wymiarami stóp: ktoś poliniował kartki długopisem i w odpowiednie rubryki wpisał, co trzeba. Oprócz liczb są odrysy stóp. W ten sposób szewcy mają skatalogowany cały chór, balet, solistów i statystów - każdego z osobna. Gdy trzeba szyć buty do nowej premiery, wystarczy zajrzeć do archiwum.
- Jak ktoś występuje stale, nie bierzemy miary, ale jak nie było go na tej scenie z 10 lat, zapraszamy na nowy odrys, bo stopa się zmienia - mówi Marek Motyczyński, kierownik pracowni szewskiej.

Po wzięciu miary szewcy wyrabiają kopyto, czyli model stopy, i szyją.
- Te buty to bajka - mówi Agnieszka Rehlis, solistka Opery Narodowej, mezzosopran. - Nawet zastanawiałam się, czy prywatnie sobie u nich nie uszyć. Nawet jak buty były kupowane, szewc kazał przymierzać, informować o niewygodach i zaraz brał do poprawki.

Na stołach leżą młotki, obcęgi, kopyta, puszki, słoiki z klejem i nici. Szewcy szyją ciżmy, sztyblety, buty z czubami i na wielometrowej platformie. Sami robią podeszwy, zelówki, obcasy. Raz szyli buty dla konia, bo i żywe zwierzęta występują na scenie. O czarnych sexy butach z błyszczącą sznurowaną cholewą mogłaby pomarzyć niejedna bywalczyni modnych klubów. Cholewkarz to ginący zawód, podobnie jak perukarz. Robienie peruk to żmudna praca szydełkiem, nie na dzisiejsze czasy. Ale pracownia perukarska w Operze Narodowej wciąż działa.

Największa w Europie

Mówiło się kiedyś, że w Warszawie jest największa scena operowa na świecie. 1150 metrów kwadratowych. Od czasu, gdy w Pekinie otwarto operę, nasza scena jest największa w Europie. W jej kubaturze zmieściłby się gmach mediolańskiej La Scali. A gdyby liczyć wysokość od stropodachu do podscenia, które jest głębokie na 12,5 metra, można by w tej przestrzeni zmieścić przedwojenny hotel Warszawa ze Świętokrzyskiej.

Najwyższy poziom teatru - jakieś 45 metrów - znajduje się nad sceną. Nadscenie z zewnątrz to ten wielki leżący prostokąt na dachu, widoczny, gdy patrzy się na teatr od strony pl. Piłsudskiego. Tam podjeżdżają wyciągi i sztankiety od dekoracji oraz windy dla ekipy konserwującej. Bo Teatr Wielki ma specjalną grupę ludzi, którzy zajmują się tylko konserwacją urządzeń scenicznych.
- Musimy mieć ich na miejscu, bo gdyby w czasie spektaklu winda z artystą stanęła między piętrami, trzeba by wołać serwis z miasta - mówi dyrektor Chojecki. - To już lepiej chyba spektakl odwołać.

40 tys. kostiumów

Rekord Sabiny Apiecionek z damskiej pracowni krawieckiej to 11 sukien uszytych na jedną premierę. To był "Don Kichot". Przez kilka miesięcy razem z 16 koleżankami krawcowymi pracowała prawie po 12 godzin dziennie. Na dodatek szyła paczki, czyli klasyczne spódniczki z tiulu dla tancerek. Najtrudniejsze było doszycie takiej spódniczki do talii.

Krawcowe wszystko robią same. Najpierw miarę ze śpiewaczki i tancerki biorą panie krojcze. Krawcowe muszą uwzględnić nie tylko ładny wygląd kostiumu, ale też jego wygodę.
- Żeby nie było za ciasno. Zwłaszcza śpiewaczki chcą mieć kostium luźniejszy, żeby swobodnie brać powietrze w płuca - mówi Sabina Apiecionek.

Szycie wymaga cierpliwości, precyzji i odporności na stres. Ale jak się jakaś maszyna zepsuje, do pracowni krawieckiej wkracza pan Jurek z sumiastym wąsem i ratuje. Pan Jurek konserwuje maszyny do szycia, takie ma zadanie w teatrze.

Od 1965 r. odbyły się w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej 332 premiery, po których w magazynach pozostało 40 tys. kostiumów. Tylko nieliczne są przerabiane do innych spektakli, niektóre wypożyczane do przedstawień w innych teatrach, co przynosi pewien dochód operze. Reszta jest przechowywana.
- Mamy cztery magazynierki od kostiumów, które zajmują się ich konserwacją - podkreśla dyrektor Chojecki.

Rdza zrobiona octem

Korzystając z tego, że jestem w olbrzymiej hali malarni, znów pytam o fantastyczną produkcję "Moby Dicka" - tym razem o krew na statku wielorybniczym.
- To nie była krew filmowa, bo ta pozostawia plamy - zdradza Alina Głowacka, kierownik pracowni malarskiej. Na prośbę scenograf Barbary Hanickiej malarnia wymyśliła coś innego. Miało być dużo czerwonej, łatwo zmywalnej cieczy.
- Akurat był czas świąt wielkanocnych. Wypróbowaliśmy barwnik do jajek i koncentrat pomidorowy - zdradza pani Alina.

Ale to nie był koniec wyzwań rzuconych malarni przez Barbarę Hanicką. Zaprojektowała gigantyczny, obity blachą żelazną walec stojący na scenie obrotowej - miał się kojarzyć z burtą statku. Konstrukcję zbudowali stolarze i warsztat mechaniczny - składali ją po kawałku, listwa do listwy. Powierzchnia walca miała wyglądać jak skorodowane poszycie statku. Trzeba było uzyskać efekt rdzy, śniedzi, zacieków.
- Godzinami wytrawialiśmy blachę octem i ace, które robią najlepszą korozję. Wyszły piękne faktury - opowiada Alina Głowacka.

Najważniejszą robotę wykonuje się w wielkiej malarni tuż nad widownią. Pokrywa się farbą leżące na podłodze ogromne powierzchnie, np. olbrzymie horyzonty (pejzaże) - pędzlami, wałkami, pistoletem, aerozolami, szmatą, gąbką dla efektów specjalnych.

Jazda z rekwizytorem

Wychodząc od pani Aliny, spotykam pana Pomaskiego. To szef rekwizytorów. Zabiera mnie do windy towarowej i zaczyna się jazda. Przewozi się nią dekoracje ze stolarni do malarni i z zaplecza na scenę. Jechały nią konie i samochody, a teraz ja. Pan Pomaski chce mi pokazać kieszenie, w których chowa rekwizyty. To fachowa nazwa różnej wielkości pomieszczeń, w których przechowuje się przedmioty "grające" na scenie. Wchodzi się do nich tylko z tej windy, ładuje do wózków, zwozi za kulisy i na scenę.

Jesteśmy na piątym piętrze, czyli na 14 metrach. W kieszeni stoją ławki jedna na drugiej, a na nich głowa żyrafy. Jest też niedźwiedź ze "Strasznego dworu".
- Ciasno w tym teatrze wzdycha Mirosław Pomaski. - Stare dekoracje trzymamy w magazynie w Ząbkach, ale rekwizyty wszystkie na miejscu, bo czasem wykorzystujemy je na próbach do innych spektakli.

Tą windą zajechaliśmy bardzo wysoko. Jesteśmy na 19 metrach. Dalej jadą już iruie windy (w sumie jest ich w teatrze 38), niektóre docierają aż na 43 metry. Wyżej jest już tylko stropodach.

W tej ostatniej kieszeni niespodzianka - zdalnie otwierająca się trumna z "Traviaty", w której zmieściła się Aleksandra Kurzak. Jest też karoca ze "Śpiącej królewny" i tułów żyrafy.
- To z "Aidy". Moje ulubione przedstawienie - mówi pan Pomaski. - 200 statystów, chór, balet, soliści. Masa rekwizytów. Pracuje w Operze Narodowej od początku. W 1965 r. otworzyli gmach, zagrano "Straszny dwór": - Niespełna rok później tu trafiłem, miałem zostać pół roku, zostałem na całe życie. Tu były niezapomniane spektakle. Jak Ochman śpiewał Cavaradossiego w "Tosce" w scenie rozstrzelania, to ludzie błagali o bis. A to się przecież w trakcie spektaklu nie zdarza. I bisował. Trudno się nie uzależnić od tego teatru.

Do 15 października na ogrodzeniu Łazienek Królewskich można oglądać wystawę "Ludzie Teatru Wielkiego", zdjęcia przedstawiają pracowników technicznych teatru oraz efekty ich pracy. Więcej zdjęć jest w albumie "Opera".



Anna S. Dębowska