Nr 79/03.04, 04-04-2006


Operowy film obyczajowy w "Narodowej"



Magnesem przyciągającym do Opery Narodowej są dziś pracujący tu inscenizatorzy. To Mariusz Treliński, Krzysztof Warlikowski czy Achim Freyer sprawiają, że wizyta w operze zamienia się w estetyczną ucztę. Wypadałoby jednak nie zapominać, że teatr muzyczny to również śpiewacy. A do tego w "Narodowej" zdają się nie przywiązywać należytej wagi.


     Dużym zaskoczeniem było, gdy w premierowym przedstawieniu "Cyganerii", efektownie i inteligentnie wyreżyserowanym przez Trelińskiego, w głównych partiach nie wystąpili soliści etatowi sceny. Ba, nie wystąpili nawet artyści z Polski. Smutne, że w Operze Narodowej nie znaleziono dwóch głosów sopranowych i jednego tenora, umiejących sprostać Puccinowskim frazom. Nie brakuje ich w innych polskich teatrach operowych, o czym w "Narodowej" powinni wiedzieć. Może źle szukano?

Rozumiem i pochwalam zapraszanie do udziału w premierze gości zza granicy, pod warunkiem wszakże, że są to śpiewacy wybitni, których występ może być splendorem dla rodzimej sceny. Tymczasem do "Cyganerii", do Mimi zaproszono słabo śpiewającą tę partię Ekaterinę Solovyevą, jako Musetta występowała niemuzykalna i brzydko śpiewająca Karina Chepurnova, a w roli Rudolfa słuchać trzeba było wątłego i nieciekawego w barwie głosu Gergeya Semishkura.

Mizerne głosy wymusiły na Kazimierzu Kordzie prowadzenie dwugodzinnej gimnastyki w orkiestronie: dyrygent i muzycy czynili doprawdy cuda, by przekazać urodę muzyki Pucciniego, nie zagłuszając solistów. Kord jest wielkim talentem i udawało się to częściej, niż zakłada prawdopodobieństwo. Ale mimo to odbiór strony wokalno-muzycznej spektaklu był dość męczący, zwłaszcza dla widzów nasłuchujących z ostatnich rzędów amfiteatru. Nie dotyczyło to Mikołaja Zalasińskiego (Marcello) i Wojciecha Gierlacha (Colline), którzy zaprezentowali się znakomicie i aktorsko, i wokalnie.

Szkoda, że ciekawa inscenizacja Trelińskiego (w świetnej scenografii Borisa Kudlicki), godząca odwieczne prawdy o miłości z rytmem i obyczajem współczesnego życia, nie zyskała tak silnej i wartościowej interpretacji, na jaką zasłużyła. Natrętnie przypomina się powiedzenie o rzucaniu pereł przed wieprze.

Nie wypada jednak tracić nadziei, że w tej "Cyganerii", będącej operowym filmem obyczajowym współczesności, wystąpią artyści godni spektaklu. I to wcale nie dopiero podczas premiery w Waszyngtonie (ma inaugurować sezon 2006/2007), a już niebawem, gdy na scenę wejdą gospodarze.



Michał Lenarciński




    strona główna     recenzje premier