Kolejna realizacja Mariusza Trelińskiego i Borisa F. Kudlički w Operze Narodowej "La Bohéme" Pucciniego wyróżnia się swoistą schizofrenią.
Z jednej strony mamy przemyślaną koncepcję przestrzeni, uwspółcześnionej i przemyślnie zbudowanej, znów odważnie wykorzystującej kubaturę tej sceny. Wielka pracownia artysty multimedialnego dzięki systemowi żaluzji staje się w II akcie barem "Momus", a w trzecim - ulicą przed wejściem do nocnego klubu.
Młodzi bohaterowie wbrew wcześniejszym zapowiedziom nie przypominają filmowych "Egoistów" Trelińskiego - to po prostu twórcy przeżywający zwyczajne codzienne kłopoty. Ale zamiast muzyki klubowej, której moglibyśmy się w takim entourage'u spodziewać, brzmi słodki, romantyczny Puccini, gdzie Mimi umiera na suchoty (tu wygląda raczej jak po zażyciu narkotyków). Jej ukochany Rodolfo miota się trochę bez sensu, a trochę z przeinaczonym sensem (odpycha i rzuca na ziemię biedną Mimi w momencie, gdy wyśpiewuje słowa współczucia).
Takich niekonsekwencji jest więcej i nawet nawiązania do filmów Wong Kar-Waia (w których zdarza się przecież, że i opera pobrzmiewa) niewiele tu pomagają.
Walorem spektakli premierowych były głosy, zwłaszcza gości z Petersburga: Siergieja Semiszkura (Rodolfo), Kariny Czepurnowej (Musetta) i Jekateriny Sołowiowej (Mimi); z Polaków wyróżniali się Mikołaj Zalasiński (Marcello) i Wojciech Gierlach (Colline).
Dorota Szwarcman
|