Don Carlo Giuseppe Verdiego (do tej pory na scenach polskich grany był pod tytułem Don Carlos) to pierwsza w tym roku premiera w Teatrze Wielkim w Warszawie. Zarazem otwarcie roku Verdiowskiego, związanego z 200. rocznicą urodzin włoskiego kompozytora.
Opera Narodowa zrezygnowała z własnej produkcji i zakupiła inscenizację Willyego Deckera z Amsterdamu, której prawykonanie miało miejsce dziewięć lat temu. Jest to bardzo dobra, mocna inscenizacja, którą utrwalono później na DVD pod batutą Riccardo Chailly w roli tytułowej wystąpił Rolando Villazon w otoczeniu śpiewaków bez gwiazdorskich nazwisk (z wyjątkiem Violetty Urmany jako Eboli), ale z wybitnymi głosami i aktorskim zacięciem. Warszawska wersja okazała się zaledwie cieniem amsterdamskiego przedstawienia. Zabrakło ręki reżysera próby prowadziła jego asystentka Meijsje Hummel (Decker nie pojawił się na premierze). Dotkliwą słabością przedstawienia okazała się jego strona wokalna. Wcielający się w tytułowego bohatera Giancarlo Monsalve (Chilijczyk z pochodzenia) prześpiewał całe przedstawienie ze ściśniętym gardłem, a jego bohater był kompletnie bezbarwny. Włoch Davide Damiani, debiutujący w Warszawie w roli Markiza Posy, śpiewający rozchwianym barytonem, nie był w stanie wyzyskać potencjału tej postaci. Posa, wierny przyjaciel infanta Hiszpanii Don Carlosa, to szlachetny rycerz i sprytny polityk, którego poważa sam król Filip II. Ale to wiemy z libretta Damianiemu nie udało się stworzyć takiego herosa.
O Ukraince Natalii Kovalovej w roli Elżbiety da się tylko powiedzieć, że jest to partia nie na jej głos. W średnim rejestrze brzmiał ładnie, lecz gdy tylko przychodziło śpiewaczce zaatakować wysokie tony, z jej gardła wydobywały się ściśnięte i piskliwe dźwięki.
Mocnymi filarami okazali się polscy śpiewacy. Agnieszka Zwierko (Księżniczka Eboli) to rzeczywiście utalentowany mezzosopran Verdiowski. Śpiewaczka pokazała różnobarwność swojego mocnego głosu o bardzo dużej rozpiętości (trzy oktawy) potrafi śpiewać koloraturowo i dramatycznie. Świetnie rozłożyła akcenty, jej śpiewanie zmierzało ku wielkiej kulminacji pięknej arii O don fatale, którą wykonała wprost po mistrzowsku. Pokazała też, że dobrze czuje scenę, stworzyła pogłębioną psychologicznie postać. Niezawodny bas Rafał Siwek bardzo dobrze wypadł jako Filip II, wzruszająco zabrzmiała aria z III aktu Ella giammai mamma. Carlo Montanaro, dyrektor muzyczny Opery Narodowej, który ze względu na swoje liczne inne zobowiązania rzadko pojawia się w Warszawie, zadyrygował przedstawieniem momentami porywająco, przeważnie jednak poprawnie. Orkiestra za często walczyła z intonacją (dęte drewniane i blaszane), żeby można było słuchać jej z przyjemnością i uznaniem.
Inscenizacja Deckera ma swoje mocne strony. Reżyserowi udało się świetnie zrównoważyć dwa wątki tej opery: walkę ojca i syna o miłość kobiety i o władzę, jej aspekt polityczny i miłosny. Wydobył antyklerykalny, wolnomyślicielski charakter Verdiowskiego Don Carla (kompozytor miał liberalne poglądy) w przedstawieniu to Wielki Inkwizytor i jego zakonni poplecznicy są przyczyną zła, nękającego państwo okrutnego władcy Filipa II. W tym królestwie krucyfiks jest atrybutem władzy i dominacji, a nie męczeństwa i wiary. Przedstawienie zagrane w polskich warunkach, przed polskimi widzami, nabrało dodatkowych znaczeń, np. w scenie, w której lud wydziera krzyż z rąk grupy zakonników, symbolicznie pozbawiając ich w ten sposób władzy. Również moment, w którym król Filip II klęka przed Wielkim Inkwizytorem (Radosław Żukowski), faktycznym władcą Hiszpanii, i całuje pierścień na dłoni zakonnika, może się kojarzyć z zachowaniami niektórych polskich polityków.
Spektakl rozgrywa się w monumentalnej scenografii, imitującej marmurowe mauzoleum Habsburgów. Hiszpania Filipa II jest zimnym, kamiennym więzieniem zdaje się mówić Decker. W tym otoczeniu prawem kontrastu tym mocniej powinny były zagrać namiętności i emocje, od których aż gotuje się partytura Verdiego. Nie potrzeba do tego współczesnego kostiumu, mogą być kryzy i pludry, jak u Deckera. Do tego trzeba by mieć po prostu dużo lepszą obsadę.
Anna S. Dębowska
|