Nie dość, że na początek Roku Verdiowskiego w Operze Narodowej wystawiono moją ulubioną operę tego kompozytora, to jeszcze stroną muzyczną zajął się dyrygent, który naprawdę wie, na czym polega Verdi i w ogóle na czym polega opera. Szkoda, że Carlo Montanaro częściej nie pracuje z naszą orkiestrą.
Don Carlo (tak się ten tytuł pisze na całym świecie, u nas zwykle chodził jako Don Carlos) jest jedną z ostatnich oper Verdiego. Całkowicie wyzbył się już wówczas tendencji do kiczowatości i do katarynkowych umpapa-umpapa. To jest wielka, szlachetna muzyka od pierwszej do ostatniej nuty. Są miejsca, w których po prostu ciarki powinny chodzić po krzyżu. Nie zawsze się to udaje, ale nawet jeśli tym razem nie chodziły zbyt często, to i tak spektakl robił wrażenie.
Decker umie zbudować sugestywną wizję sceniczną. Klaustrofobiczne, gigantyczne dekoracje, stanowiące półkolistą marmurową (sztuczną, ma się rozumieć) ścianę z nazwiskami królów, są nawiązaniem do Panteonu Królów w El Escorial, hiszpańskiej królewskiej siedzibie. Oczywiście to tylko nawiązanie, bo ten Panteon wygląda zupełnie inaczej, ale jest ono czytelne. I usprawiedliwione, ponieważ często jest mowa o marmurowych grobowcach, a o własnym grobie w Escorialu śpiewa sam król Filip II w swojej słynnej arii. Panteon sceniczny ma też zupełnie inny koloryt: jest szary, całość kolorystyki jest zresztą konsekwentnie szaro-czarno-biała (z wyjątkiem jednego momentu, kiedy damy towarzyszące księżniczce Eboli trzymają czerwone kwiaty). Wnętrze to także się zmienia: bywa, że pęka, czasem z góry zjeżdża gigantyczny krucyfiks (widać same nogi), czasem pojedyncze okienka się otwierają, np. gdy ktoś oddaje śmiertelny strzał do markiza Posy. Jeden jest wyjątek: gdy Carlo idzie na spotkanie z Elżbietą (w rzeczywistości z Eboli), na scenę zjeżdża rozgwieżdżone niebo, ale także w marmurowych ramach.
Są w reżyserii pęknięcia, np. Decker najwyraźniej nie miał pomysłu, co zrobić z autodafé. Delikwentów to się ubiera, to rozbiera, to zakłada im czapki, to zdejmuje, a ognia w ogóle nie ma. Dziwne jest też bezpośrednie połączenie dwóch ostatnich aktów. Nawiasem mówiąc, ja w ogóle wolę pierwotną wersję francuską, bo pierwszy akt w Fontainebleau, czyli spotkanie i miłość od pierwszego wejrzenia Carlosa i Elżbiety to bardzo dobre nawiązanie akcji. A gdy jest dobry główny duet (jak w zeszłym roku w Monachium trafiłam na komplecik Anja Harteros Jonas Kaufmann), to sprawia to wielką satysfakcję.
No, ale tu aż tak idealnie nie było. Znakomita była Elżbieta, czyli Nataliya Kovalova ze Lwowa, swego czasu związana i z Polską, a dziś ceniona już na różnych scenach i słusznie. Klasę dla siebie stanowił też Rafał Siwek jako król Filip. Piękna barwa, wielka kultura śpiewania, dobra postawa sceniczna. Jego koronna aria wypadła wspaniale, niestety następująca po niej scena z Wielkim Inkwizytorem nie wypadła całkiem tak, jak powinna: Radosław Żukowski oczywiście zaśpiewał wszystko porządnie, ale nie przerażał. A ta postać ma przerażać.
Nie bardzo mi się podobał tytułowy bohater chilijski tenor Giancarlo Monsalve. Miał jakiś zduszony, histeryczny głos i trochę za bardzo rzucał się po scenie. Nie byłam też zachwycona dawno niewidzianą na polskich scenach Agnieszką Zwierko w roli Eboli. Rozumiem, że było to w jakiś sposób stylowe-belcantowe, ale ja tej maniery, tego głosu z brzucha, jakby wysilonego przy tym, jakoś nie lubię. Wolę śpiewanie prostsze, jak w przypadku Kovalovej, gdzie w ogóle żadnego wysiłku się nie odczuwało. To zresztą był jedyny głos, który w każdym miejscu sceny wypadał dobrze, bo nawet Siwek na początku, śpiewając z tyłu sceny, był kiepsko słyszalny. Za cichy był też chór początkowy, śpiewający za ścianą, a także Głos z Nieba (Katarzyna Trylnik), ale ponoć takiej głośności życzył sobie Montanaro.
Ogólnie jednak przedstawienie sprawiało satysfakcję i wychodziło się bez niesmaku. To jak już jestem przy temacie wychodzenia z niesmakiem: ponoć Treliński w Brukseli robi Manon Lescaut zupełnie na nowo, na życzenie dyrekcji, która załatwiła mu nowego dramaturga. To może przedstawieniu zrobić tylko dobrze. Może i tę wersję by pokazał w Warszawie? Tamtejsza premiera 24 stycznia.
Dorota Szwarcman
|