nr 72,
  2010-03-26



i n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o ri n f o c h o r



Monumentalna Elektra


W Operze Narodowej znów zwycięża śpiew. Przeniesiona z Amsterdamu inscenizacja "Elektry" wydaje się jednowymiarowa, broni ją muzyka Straussa.

    Lepiej późno niż wcale. Do Teatru Wielkiego Opery Narodowej wraca "Elektra" Ryszarda Straussa. Tragedia w jednym akcie, mająca swą premierę w Dreźnie w 1909 roku, po raz pierwszy została wykonana w Polsce po blisko 60 latach. W roku 1971 roku inscenizację opery w Warszawie przygotował Aleksander Bardini. Od tej pory dzieła Straussa (z librettem Hugo von Hofmannsthala wg Sofoklesa) w Polsce nie grywano. Warszawski spektakl nie jest jednak nowością - to przeniesienie inscenizacji z Opery Holenderskiej w Amsterdamie z 2000 roku. Jej autorem jest świetnie znany niemiecki reżyser teatralny i operowy Willy Decker, związany m.in. z Festiwalem w Salzburgu.

"Elektra żyje w kraju niczyim - przestrzeni niezamieszkanej przez nikogo", tak rozpoczyna komentarz do spektaklu Decker. "Właśnie z tego powodu z taką zaciętością i uporem broni jej granic - ponieważ tylko tu żyć może tym, co najpełniej wyraża istotę jej bytowania: sprzeciw". Te słowa idealnie wprowadzają w świat spektaklu. Pusta przestrzeń, zamknięta przerażającymi szarymi murami, pochlapanymi krwią, z olbrzymimi schodami - całkowity minimalizm scenograficzny zostanie utrzymany do końca. Żadnych zbędnych dekoracji, ozdób, zmian, nawet gra świateł została zredukowana do minimum.

Scenografia Wolfganga Gussmanna ma nas przytłaczać, a z drugiej strony skoncentrować naszą uwagę na tym, co w spektaklu najważniejsze: na emocjach głównych bohaterów, wzajemnych relacjach, na owym sprzeciwie Elektry wobec samej siebie i wszystkich dookoła, wreszcie na upragnionej zemście, z której myślą główna bohaterka nie rozstaje się ani przez chwilę. Decker tworzy na scenie dramat, który stopniuje z minuty na minutę, przemieniając go w prawdziwe piekło. Elektra, posługując się Orestesem, doprowadza do zemsty na matce Klitajmestrze i Egiście, ale także sama odchodzi. Zbrodnia się dokonała, jej bunt doprowadził do upragnionego celu. Celu życia.

W takiej konwencji spektaklu reżyser - do Warszawy przyjechał jego asystent Wim Trompert - musiał idealnie poprowadzić śpiewaków. I rzeczywiście Elektra - Jeanne-Michele Charbonnet - okazała się niezwykle przekonująca - demoniczna od pierwszego pojawienia się na scenie po tragiczny, krwawy finał. Świetnie sekundowała jej siostra Chryzotemis (ta, która pragnie żyć swoim życiem z dala od zemsty), Danielle Halbwachs, której postać została całkowicie skontrastowana z Elektrą. I wreszcie Klitajmestra Ewy Podleś - bezwzględna i wyrazista, choć poprowadzona mało konsekwentnie: jej wejście sugeruje osobę żegnającą się z życiem, po czym nagle przemienia się w prawdziwego demona.

Pod względem wokalnym spektakl okazał się znakomity. Ewa Podleś stworzyła wybitą rolę - niezwykle przecież trudną, naszpikowaną wieloma pułapkami. Obie siostry - Charbonnet i Halbwachs - dały z siebie wszystko (Charbonnet zaanonsowała nawet przed spektaklem swoją niedyspozycję). Dobre były śpiewaczki kreujące partie Służebnych. Tadeusz Kozłowski złożył spektakl z dużym wyczuciem, umiejętnie przeprowadzając przez orkiestrowe i wokalne kulminacje.



Jacek Hawryluk